MartaM | 17 sierpnia 2020, 21:15
Zrobienie zestawienia filmów na podstawie gier, które w sumie okazały się całkiem dobre było wyzwaniem, gdyż, nie czarujmy się, takich filmów nie ma aż tak wiele. Znalezienie tych najgorszych to wyzwanie innego typu, gdyż wymaga to zapoznania się z pewnymi tytułami, co może być ciężkostrawnym, acz ciekawym przeżyciem, może nawet zabawnym. Zanim przejdziemy jednak do opisu wybranych “dzieł” kinematografii, chciałabym poruszyć słowem wstępu dwie ważne kwestie.
Po pierwsze, gracze nie są łatwą do zadowolenia grupą odbiorców, co udowadnia krytyka praktycznie każdej, nawet próby podjęcia tematu gier video. Nawet dobrze oceniany przez krytyków Sonic znalazł swoje miejsca na listach najgorszych growych ekranizacji, nie mówiąc już o przyzwoitych, czy nawet przeciętnych filmach. Drugą istotną kwestią jest oczywiście inaczej skonstruowane medium. Gra może pozwolić sobie na rozległe scenariusze, skomplikowany scenariusz, rozwój bohaterów podczas gdy film musi poradzić sobie z powyższymi w półtorej godziny, ewentualnie rozbić na części, co jednak nie załatwia sprawy, ponieważ reżyser wciąż jest zmuszony do zamknięcia danej historii w logiczny sposób. Obydwa czynniki się zazębiają biorąc pod uwagę kwestię samego odbioru danej historii. Według Podręcznika do Badań nad Edukacyjnymi Zastosowaniami Gier, jest sześć najważniejszych czynników, które wpływają na mocne zaangażowanie odbiorców w grę, są to możliwość identyfikowania się z bohaterem/światem, immersja, interaktywność, postępująca złożoność, świadome uczenie się oraz instruktażowość. Oczywistym jest, że film nie jest w stanie więc tak zaangażować gracza, nie ma więc możliwości zaspokoić pewnych potrzeb czy oczekiwań. Z drugiej zaś strony są ludzie, którzy nie grają w gry muszą zostać jakoś zachęceni do sięgnięcia po tytuł, więc nie może być to sensu stricte dla samych graczy. Oznacza to wiele wyzwań, czyż więc nie najrozsądniej porzucić pomysł ekranizowania gier? Nie odpowiem naszym czytelnikom na to pytanie, wiem jednak kto się z tym nie zgodził i stworzył małe filmowo-growe abominacje.
Mario jest marką kultową, tę grę zna przecież każdy nawet ci nie lubiący multimedialnej rozrywki. Oczywistym jest więc, że ktoś chciałby sięgnąć po tytuł i przedstawić swoją jego wizję na małym lub dużym ekranie. O ile próby małoekranowe nie wypadły źle (Przygody Braci Mario), o tyle Super Mario Bros z 1993 roku z Bobem Hoskinsem w roli głównej jest tworem co najmniej dziwnym. Dwóch hydraulików z Brooklynu, bracia Mario i Luigi (w tej roli John Leguizamo) przenoszą się do alternatywnego świata, gdzie ludzie wyewoluowali z dinozaurów zamiast naczelnych. Świat jest dystopią rządzoną przez Bowsera (Dennis Hopper), która z kolei wygląda bardzo ludzko. Dziwne kostiumy, nieangażująca gra aktorska i ciężkie do oglądania efekty specjalne składają się na ten kinowy koszmarek, może być jednak ciekawą propozycja dla tych, którzy lubią nieco surrealistyczne klimaty, lub dla tych, którzy do filmu czują sentyment.
W artykule o dobrych filmach na podstawie gier opisywałem z czystym sumieniem pierwszą część, i to właśnie ona pozwoliła, bym sięgnęła po druga w nadziei na mroczne kino w świecie Silent Hill. Niestety, druga część, pomimo zaangażowania całkiem znanych nazwisk jak Sean Bean, który pojawił się w pierwszej części, Carrie Ann Moss znana z trylogii Matrix, czy Kita Haringtona (Jon Snow z Gry o Tron) film od początku do końca jest mierny. Akcja jest kontynuacją pierwszej części i ma miejsce w dniu osiemnastych urodzin głównej bohaterki, Heather Mason. Bohaterka wraca do Silent Hill odnaleźć ojca, który zaginął, wcześniej jest dręczona przez koszmary, naprędce film wyjaśnia nam, że uciekła ona z rzeczywistości Silent Hill dzięki pieczęci, sama akcja luźno trzyma się logiki, a wszelkie wytłumaczenia są przedstawione leniwie psując całą atmosferę budowaną przez pierwszą część. Nie czujemy już tej samej grozy, która, oprócz scenografii i ikonicznych przeciwników, rodziła się z pewnego powiązania ze światem realnym i powolnego objaśniania szaleństwa związanego z Silent Hill. W przypadku kontynuacji brak tych elementów psuje całość kompletnie, nie pomógł nawet piramidogłowy.
Celowo nie wymieniam tu konkretnego filmu a nazwisko reżysera, którego zapewne większość czytelników zna, a przynajmniej kojarzy. Tak to ten słynny pogromca dobrego kina i uśmiechów graczy. Czemu to robi? Może lubi, ale prawdopodobnie po prostu dla pieniędzy. Jak to robi? Najgorzej, z czego zresztą słynie. Zanim przejdę do trzech najgorszych dzieł pana Bolla, chciałabym nadmienić, że film Postal, całkiem mi się podobał. Jest to osobiste odczucie, niemniej jednak dawka absurdu w filmie w jakimś stopniu oddawała absurd gry. Żarty mocno niewybredne, zdecydowanie obraźliwe, reżyser nawet śmieje się sam z siebie, na imprezie można próbować obejrzeć. Przejdźmy teraz do kluczowych trzech filmów, które słusznie znajdują się na listach najgorszych.
BloodRayne (2005) - przygoda akcji o pół wampirzycy Rayne szukającej zemsty na swoim ojcu, pragnącym zdobyć władzę nad światem. W uniwersum filmu, tak jak w grze, świat jest współdzielony przez ludzi i wampiry, również tak jak i w grze, główną bohaterką jest przesadnie erotyczna wojownicza półwampirzyca. Nie muszę raczej wspominać, że zawodzi reżyseria, dodam więc, że dostajemy chaotyczną pracę kamery, dziwnie rozplanowane sceny, jedne się dłużą, inne są bardzo krótkie, oraz okropną grę aktorską. Jedyne co podpowiada nam, że nie jest to produkcja amatorska to całkiem dobrze wyglądająca scenografia, ale to tyle z pozytywów. Grający w filmie Michael Madsen nazwał film “abominacją,” niech to mówi samo za siebie.
In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale (2007) - Jason Statham gra w tym filmie rolnika, który ma obronić królestwo Ebb przed okrutnymi Kroggami. Nie jest to oczywiście jego główna motywacja, nasz bohater po prostu chce ocalić żonę, a przy okazji cały kraj. Jason Statham nie jest aktorem wybitnym, ale w filmach akcji sprawdza się świetnie, jednak sceny akcji w tym filmie nie tylko nie robią wrażenia, przez dziwną, skokową pracę kamery wyglądają zupełnie amatorsko. Puste przestrzenie, okropne CGI i dialogi rodem z przedstawienia szkolnego czynią ten film bardzo ciężkim do oglądania, niemniej jednak jest jeszcze gorszy film, który wyszedł spod ręki Uwe Bolla.
Alone in the Dark: Wyspa Cienia (2005) - praktycznie każde zestawienie najgorszych filmów na podstawie gier zawiera ten tytuł w czołówce, i nie jest to przypadek. Film, oprócz wyżej wymienionych wad, nie ma sensu, logiki i ani jednej dobrej sceny. Film może być uznany za ciekawostkę, bo wygląda jakby ktoś sabotował jego powstanie. Scena strzelaniny wygląda jak teledysk grupy nu metalowej z początku wieku, sceny śmierci wyglądają jak parodia, komiczne modele ksenomów, i te wszystkie składniki skąpane w sosie ze słabo opowiedzianej, nużącej historii, co w efekcie daje zapiekankę “Uwe Boll Special- the worst film ever made.” Jeśli kogoś to zachęciło, polecam zobaczyć z ciekawości, jednak jest to propozycja tylko dla wytrwałych.
Podsumowując, zrobienie dobrego filmu opierając się o grę to nie lada wyzwanie. Kino i gry komputerowe nie prowadzą takiej samej narracji, stąd twórcy filmowi muszą dobrze operować fabułą, sprawnie przedstawić postacie, zawrzeć wszystko co najważniejsze tworząc z tego, nie tylko logiczną całość, ale dając widzowi rozrywkę zachęcają do sięgania po podobne tytuły. Wyżej wymienione filmy tego nie robią.
Śledź nas na google news - Obserwuj to, co ważne w świecie gier!
Komentarze [0]:Wszelkie Prawa Zastrzeżone.
Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu