Jedna z najpopularniejszych internetowych wypożyczalni na świecie czuje się coraz lepiej przy tworzeniu własnych dzieł. Z każdym kolejnym jest tylko lepiej, ale to wciąż za mało do ideału, ponieważ przy każdym występują te same bolączki, przyćmiewające blask całokształtu.
Wytarte do bólu schematy filmów, ale nieźle wykorzystujące przy tym własne pomysły. Doskonale wyważone zwiastuny, które skutecznie zachęcają do obejrzenia. Mocny, wciągający, intrygujący start każdej produkcji nie pozwalający na chwilę znużenia czy ziewania. Mniej znani aktorzy, którzy nieźle odnajdują się w swoich rolach. Fenomenalne miejsca do nagrań zapierające dech w piersiach. Nowe perspektywy przy tworzeniu arcyciekawych kadrów, dające powiew świeżości i potwierdzenie możliwości naszych czasów. Właśnie tak prezentują się dla mnie ostatnie filmy Netflix'a. Sami zauważyliście, że wywierają na mnie pozytywne wrażenia. Można nawet pomyśleć, że są dla mnie produkcjami idealnymi, ale tak właśnie nie jest. Zauważyłem w nich pewną tendencję. Każdy film zawiera te same błędy i na horyzoncie nie widać poprawy dla przyszłych. Właśnie o nich chcę dzisiaj opowiedzieć za pomocą dwóch filmów, jakie ostatnimi czasy pojawiły się u amerykańskiego giganta. Mowa tutaj o produkcjach „Nie otwieraj oczu” i „Apostoł”. Jeżeli nie oglądaliście tych produkcji, zachęcam do nadrobienia ich w tej chwili(niedługo pojawią się ich recenzje), ponieważ będę zmuszony zdradzać kolejne etapy historii i wytykać największe błędy znaczące dla całej opowieści. Jeśli i tak nie mieliście w planach ich obejrzenia, zaczynamy wspólną przygodę krytyka filmowego, nie pozostawiającego na opisywanej produkcji suchej nitki. Prawie jak Golden Ramsay, ale w nieco łagodniejszej wersji, bo bez przekleństw. Czyli... znacznie łagodniejszej. Jedziemy!
NIE OTWIERAJ OCZU
Zaczynamy nasz maraton od produkcji, którą oglądałem niedawno, można powiedzieć, że wczoraj. No tak, było to wczoraj. „Bird Box”, bo właśnie taki jest tytuł tejże produkcji w znanym na całym świecie języku, przedstawia wizję świata, w którym dochodzi do wybuchu nadzwyczajnych i nierealnych wydarzeń. Mowa tu o masowych samobójstwach, o których trąbi każda możliwa stacja telewizyjna. Nasza główna bohaterka, z którą spędzimy cały seans, chce zabrać dwójkę swoich dzieci na przeprawę rzeką, ponieważ może im to uratować życie. W chwili mówienia tych słów akcja rozgrywa się pięć lat po feralnych wydarzeniach. Jak powiedziała, tak zrobiła. Po krótkich wyjaśnieniach Sandry Bulock, znaczy się, Malorie, o tym, jak bardzo niebezpieczna jest to podróż, jak śmiertelne jest zdjęcie opaski zasłaniającej oczy, znajdujemy się na skromnej łódce i wypływamy na przekór wszelkiemu niebezpieczeństwu, jakiemu będziemy musieli stawić czoła. Zobaczymy początek zmagań „ślepej” bohaterki na rzece, aby za chwilę przenieść się 5 lat wstecz, czyli do momentu wybuchu całego problemu.
Malorie jest w ciąży. Maluje obraz i oddaje się temu w pełni. Po kilku machnięciach pędzlem wchodzi do mieszkania siostra, która poinformuje ciężarną o sytuacji w sklepach i nakreśli jej o czym mówi cały świat. Ta włącza telewizor i dowiaduje się o dziesiątkach osób popełniających samobójstwa na całym świecie. Przestają oglądać niezbyt radosne wiadomości, gdyż za chwilę mają wybrać się do ginekologa. Zanim się obejrzymy jesteśmy już u niego. I tak się składa, że do akcji dołącza kolejna kobieta, mająca znaczenia w przyszłości filmu. Zaczynają ze sobą rozmawiać. Dowiadujemy się o tym, jak lekceważąco traktuje ciąże nasza bohaterka. Trochę kąśliwości, ogólnego rozeznania w sytuacji i widza zabieramy na przejażdżkę diabelskim młynem, który kręci się przynajmniej kilkukrotnie szybciej niż powinien. Domyśliliście się, hę? W chwili wychodzenia ze szpitala okazuje się, że to „coś”, co sprawia, że ludzie się dobrowolnie zabijają, tu jest. Akcja nabiera tak szybkiego tempa, że po drodze zbiera kilka błędów, ale te w ferworze tych wszystkich wydarzeń umkną widzom. Siostra Malorie umyślnie wpada pod jadący samochód ciężarowy. Ciężarna próbuje biec, ale ogólny chaos spowodowany wypadkami i paniką sprawia, że co jakiś czas upada przez jakiegoś tam osobnika. Dopiero jedna z kobiet, która wyszła nawet z mieszkania, podąża do naszej bohaterki, aby jej pomóc, wyraźnie sprzeciwiając się swojemu mężczyźnie, który próbuje jej od tego pomysłu odciągnąć. Łatwo się domyślić, że za chwilę umrze, ale raczej nie będzie to bez znaczenia, bo przyszła mama dotrze do domu pełnego osób.
Zaczerpnijcie nieco powietrza, bo wyraźnie Was zmęczyłem nieco przydługawym streszczeniem wstępu, ale miałem ku temu wyraźnie plany. Także... nie denerwujcie się! Zaoszczędźcie nerwy na potem. Pojawia się tutaj jedna z zalet filmowych pozycji Netflix'a. Mocny start, aby widza wcisnęło w fotel. W moim przypadku to się prawie udało, bo leżałem na łóżku. Zacząłem się niecierpliwie wiercić i rozgorączkowany gapić się ze znacznie większą uwagą. Powiem wprost, start filmu wypada naprawdę nieźle. Jest szybko, dynamicznie, krwawo, ale jednocześnie intrygująco, ponieważ zostajemy wrzuceni na początek w sytuację, której nie mamy prawa rozumieć. Zmienia się to dopiero z chwilami powrotu do przeszłości. Nie oszukujmy się, ta daje solidnego kopa pełnego akcji. Sam pomysł jest stary jak świat. Nie ma tu czegoś odkrywczego. Była już mnogość produkcji, w której wybuchają epidemie, pojawiają się Zombie czy szalony kult, w którym udaje się przyzwać demona siejącego śmierć i zniszczenie. Jednakże! Tutaj otrzymujemy motyw z zakrywaniem oczu. Nawet widzowie nie widzą tego, co tak naprawdę sprawia, że ludzkość zaczyna popełniać masowe samobójstwa. Na potrzeby właśnie takiej fabuły z głównej bohaterki zrobiono kobietę z jajami. Bez zbędnych ceregieli może złapać za shotguna lub wdać się w interesujące dysputy z najbardziej agresywnymi osobami. Trudne dzieciństwo sprawiło, że Malorie bywa zimna, chłodna i twarda. A musicie wiedzieć, że pozostali „domownicy” różnią się od siebie diametralnie. To wszystko sprawia, że początek jest dla mnie nad wyraz udany i satysfakcjonujący. Minus takich startów jest taki, że akcja nie może zwolnić tempa, a z tym bywa tutaj różnie.
Jak jeszcze połowa filmu utrzymuje udany poziom, tak jego końcówka stanowi dla mnie jakieś nieporozumienie. Gdzieś w szybkim tempie wyjątkowo ostry obraz się rozmywa i traci urok. Tak jest właśnie z tą produkcją. Za przykład mogę podać, że kobieta badająca ciąże pojawia się na sam koniec filmu tylko po to, aby oddać kwintesencję zmian, jakie zaszły w bohaterce podczas ostatnich lat. A wiecie w jaki sposób? Dzięki nadaniu imion dla dzieci, z którymi dotarła do bezpiecznego miejsca (wcześniej mówiła do nich po prostu "chłopiec", "dziewczynka"). Uwierzcie mi, ale takiego absurdu w tak rewelacyjnie rozpoczynającej się produkcji nie widziałem w innych filmach, chyba że spojrzymy na pozostałe produkcje Netflix'a. To nie wszystko, nasza Malorie przeżyje wszystkie najgorsze sytuacje. Nazwałbym to magicznym amuletem, który sprawia, że postać, która go nosi nie może absolutnie zginąć. Ba! Nie zostanie nawet poważnie ranna. A dzieci? Przeprawa przez samą rzekę stanowiła ogromne wyzwanie (z przepaskami na oczach!), po drodze napotkali kilka dodatkowych zagrożeń, ale to było za mało.
Powiem wprost, było tak wiele sytuacji, przy których uśmiercenie dzieci było tak pewne i zrozumiałe, że do teraz jestem zdziwiony, że do tego nie doszło. Nie, nie jestem urodzonym psychopatą uwielbiającym oglądać cierpienia małych istotek, ale lubię trzymać się pewnej logiki lub spójności. Koniec filmu jest szpetny i tandetny w porównaniu do tego, co otrzymaliśmy wcześniej. Widz zaczyna przewidywać każdą możliwą chwilę. Sam wstęp do filmu okazuje się ogromnym spoilerem, który mówi, że wszyscy pozostali bohaterowie zginą (dla każdego żartownisia wolę dodać, będzie to miało znaczenie przy ostatnim aktorze). Wielka szkoda, ponieważ tych wisienek jest jeszcze więcej. Nie da się tego wyłapać za pomocą zwiastunów, które Netflix ma w małym palcu. Wie doskonale, jak zadziałać na wyobraźnię widza, aby ten kliknął w reklamowany produkt (Bird Box zaliczyło fenomenalne przyjęcie - 45 milionów kont w tydzień). Zwłaszcza, że sama strona internetowa jest zrobiona w taki sposób, aby promowane filmy były widoczne na pierwszy rzut oka. Do tego dodamy udane reklamy w social mediach i mamy przepis na sukces na przyciągnięcie ludzi. A Ci o produkcji mają mieszane uczucia. Pozwoliłem sobie poczytać kilka komentarzy, w których zauważyłem pełną magię kontrastu - jedni byli zachwyceni, drudzy wręcz przeciwnie. I wiecie co? Nie dziwię się, bo sam po rewelacyjnym wstępie, ale beznadziejnym zakończeniu jestem pełen mieszanych uczuć.
APOSTOŁ
Włączam Netflix'a i od razu widzę film, który powinienem kliknąć. Krótki opis przy nim zwiastuje to, co lubię – pełną tajemniczych przygód opowieść. Dodatkowo zwiastun bogaty jest w piękne kadry przypominające marzenia niejednego człowieka o spędzeniu wakacji w takim właśnie miejscu. Thomas Richardson wyrusza na nieznajomą wyspę, aby odnaleźć zaginioną siostrę. Myślę sobie, podoba mi się. Dodatkowo czas akcji osadzony w okolicach 1905? Dla mnie rewelacja, ponieważ odkąd pamiętam miałem do nich słabość, jeżeli mowa o produkcjach filmowych. Do tego dania jeszcze okrasa zwana religijną sektą z dodatkiem przypraw pełnoprawnego horroru. Czy może być coś piękniejszego?
Film rozpoczyna się nieco spokojniej niż wyżej wspomniana produkcja. Więcej tutaj intrygi i chłodu. Na wstęp otrzymujemy widok przepięknego ujęcia - widzimy most, przejeżdżający po nim pociąg, w tle krajobrazy dobrze nam znane: faliste pola i pasma drzew. Samo ujęcie wypada interesujące, gdyż kamera podjeżdża do zbliżającego się pociągu, a widz ma tylko lepszy widok na tło, nie wspominając o dźwięku mknącego transportu. Wszystko w ciemnych odcieniach nadających przyszły klimat produkcji. Oprócz pociągu słyszymy głos kobiety czytającej list. Szybko przeskakujemy do środka pojazdu, w którym ktoś trzyma papierek pełen literek. Kamera oczywiście się trzęsie, bo amortyzatorów na początku XX wieku nie było. Oprócz listu widzimy także zawinięty na dłoni naszyjnik ze zdjęciem. Trochę szczegółów napisałem, przejdę zatem do konkretów. Dowiadujemy się, że kobietę trzeba uratować i należy się śpieszyć. Przyda się także nieco monet. I co? Zgadza się, pomysł tak wyblakły, że ledwo widoczny, ale Netflix postanawia go rozwinąć według własnego pomysłu (o tym w dalszej części). Ładny, zachęcający początek rzucający widza na głęboką wodę - jak i samego bohatera. Wiemy dokładnie tyle samo, co on. Ten przeżywa utratę siostry jednak znaczniej bardziej od nas. Chwilowo. Nie chcę jednak przynudzać opisywaniem tego, co jeszcze widziałem na ekranie telewizora, więc przejdę do mięsistych zalet oraz wad tych samych rozmiarów.
Od razu, jak wylądujemy na wyspie, zauważymy, że Netflix nie szczędził pieniędzy na swoją produkcję. Zbudowana wioska, kostiumy i charakteryzacja. Z ekranu wylewa się początek dwudziestowiecznego "miasteczka" dzięki pełnemu detali odwzorowaniu. Szybko poznajemy jego społeczeństwo, które nagminnie nawiązuje do tematu religii. Wrzuceni w perypetie mieszkańców szybko wyczujemy pewną wybujałą otoczkę, która została przez kogoś tutaj sprytnie wykreowana i nakreślona. Potęguje to nieznajomość obyczajów głównego bohatera, a właściwie jego niezgrabność w ich rozumieniu lub po prostu brak wiedzy. Thomas ma problemy, żeby się w niej odnaleźć nie tylko przez swoją misję, ale także przez dziwaczność mieszkańców. A film stoi religijnymi poglądami serwowanymi co krok i niech to nie stanie się dla Was minusem, bo doskonale buduje to nić utożsamienia się z głównym bohaterem.
Im dłużej przebywamy na wyspie, tym lepiej zauważamy, że coś tutaj nie gra. Dążenie do ujawnienia prawdy o niej będzie toczyło się przez cały film. Jeżeli myśleliście, że tutaj sobie nasz Rambo wskoczy i prześlizgnie się jak zgrabna myszka komandoska, aby uratować swoją kochaną siostrzyczkę, myliliście się. Ten cel będzie cały czas majaczył wokół głównego problemu wyspy, na której tak wiele mówi się o religii, przestrzega jej zasad, że w końcu padnie pytanie - czy to na pewno o samą religijność się tutaj rozchodzi? Brzmi to wszystko świetnie, wybornie, wręcz idealnie, ale do pewnego momentu, którym jest odkrycie głównej postaci, ukrywanej przed mieszkańcami gdzieś na wyspie, odpowiedzialnej za całą tę dziwność. Muszę napisać to wprost, podobnie przeliczyłem się jedynie przy "Nie otwieraj oczu". Zdradzę tyle, że wątek został podciągnięty pod fantasy, które moim zdaniem wypada w ostatecznym rozrachunku blado. Balonik pompowany dawkowaną tajemniczością, ekscentryzmem wybucha przez wprowadzenie nierealnej postaci. W międzyczasie główna szycha wioski traci swoje poparcie, ten, który będzie za to odpowiedzialny popełni najbardziej typowy błąd w historii każdego źle rozrysowanego antagonisty - będzie zwlekać z zabijaniem, gdyż poświęci się podniosłemu monologowi stanowiącego gwoźdź do jego trumny. Gratulacje Netflix, well done! Co z siostrą? Ucieknie, a jakże! Wraz z całą cholerną sielanką wyspy - o mieszkańcach mówię! Co z głównym bohaterem? Położy się na sam koniec, bo uwierać mu będą otrzymane rany. Tak, tak, troskliwa rozmowa nastąpi. Kochana siostra nie będzie chciała opuścić swojego wybawcy, czyli nie mniej kochanego brata. Myślicie, że coś straciliście przez moje nagłe przyśpieszenie tematu? A skąd. Intencje tych wszystkich głupkowatych zachowań pozostaną nieodgadniętą zagadką, ponieważ scenarzyści zasnęli wieczorem przy pracy, a do niej zabrały się śmieszki-krasnoludki. Szkoda.
Muszę Wam wystrugać kilka zdań o fenomenalnej zalecie, jakiej wcześniej nie nadmieniłem, ponieważ najlepsze chciałem zostawić mimo wszystko na sam koniec jako zwieńczenie nierówności tejże produkcji. Zaznaczyłem wcześniej, że przy tym filmie producent miał wyjątkowo wypchany portfel. To teraz dodam, że widać to w pewnych rodzajach scen. Mowa tu o wszystkim, co jest związane z brutalnością. Główny bohater będzie miał swoje pięć minut, przy których nie wytrzymałyby osoby o słabszych nerwach. Zostanie poddanym torturom na stole do nich służącym. Co się dzieje wtedy na ekranie? Nie wiem, nie pytam, ale zasługuje na medal sporych rozmiarów. Thomas ma wbite w ręce haki, które przez linki są wżynane coraz bardziej w kończyny. Czuć ból protagonisty na własnym ciele. Wygląda to tak realistycznie, że można się łapać za głowę. Nadmienię także, że nie na haczykach się skończy. Kamerzyści przy tym podarowali nam nad wyraz emocjonalne ujęcia, perfekcyjnie oddając katorgę, jaką musi przeżywać nasz bohater. Musicie mi wierzyć, że wiele w życiu widziałem filmów pełnych flaków, latających kończyn, nie mniej gier, w których brutalność osiągała najwyższe noty, ale w tej produkcji przyglądałem się z uwagą i nie małym zdziwieniem, że udało się coś takiego nakręcić. I wiecie co? Są jeszcze dźwięki.
Także... uwielbiający krwawe sceny będą zachwyceni i produkcje pokochają, jeśli dotrwają do tych chwil, które, niestety, pojawiają się dopiero w drugiej połowie filmu. Wcześniej też się kilka nawinie, ale raczej słabszych. Hak, wróć, gwóźdź programu będzie dla wytrwałych, ale skoro przecież pierwsza połowa filmu bywa naprawdę interesująca, nie powinno być problemu do dotrwania do kolejnej.
PODSUMOWANIE
Zabrałem Was na długi wypad do baru, przy którym pogadaliśmy sobie o produkcjach Netflix'a. Dowiedzieliście się, że to dobre filmy, ale gubiące logikę i sens gdzieś w środku opowieści. Nie można zarzucić, że nie potrafią wciągnąć, bo robią to lepiej niż pierwszy chips o ulubionym smaku. Gigant wie, jak przyciągnąć widza, wynikiem tego są świetne liczby i wciąż zwiększająca się popularność. Mimo wszystko to za mało, żeby podbić świat kinematografii. Piękny wygląd, niezłe ujęcia, świetne charakteryzacje zostaną przyćmione absurdalnymi zakończeniami za każdym razem. Czy uda się to w końcu zmienić? Trudno powiedzieć, ponieważ Netflix musiałby oderwać się od jednej z największych zalet. Musiałbym pokusić się o spokojny wstęp, aby stopniowo ładować w swój produkt coraz więcej akcji i jej zwrotów. Przy tym obowiązkowo należałoby sprawdzać spójność, która często jest potraktowana lekceważąco. Dziwię się nadal, że gdzieś w środku filmów wszystko się rozmywa, ponieważ następuje próba utrzymania widza za wszelką cenę na tym samym poziomie zachwytu. Od wielu produkcji nie przynosi to powodzenia. Wielu widzów jest zgodnych przy wadach produkcji tego giganta, który nic sobie z nich nie robi. To smutne, ponieważ ten ma olbrzymie pieniądze i jeszcze większe możliwości na stworzenie dzieł, które mogłyby namieszać na całym świecie. Może warto byłoby stworzyć tym razem dla odmiany film o poważnej tematyce, jakiej nikt nie chce poruszyć? Może dzięki temu udałoby się uniknąć absurdów dzięki trzymaniu się rzeczywistości. Nie wiem czy to się zmieni, ale wydaje mi się, że póki Netflix nie spróbuje dojrzeć, otrzymamy za każdym razem tylko niezłe kino pełnej wybornej akcji.
Wykorzystane kadry pochodzą z filmów "Nie otwieraj oczu" oraz "Apostoł". W ciągu najbliższych dwóch tygodni pojawią się pełne recenzje omawianych produkcji.
Hehehehe.....nie powiedziałam Uszaak, że nie mam dostępu do platformy Netflix, oczywiście, że mam, już nawet kawałek czasu ;) Teraz dostęp do tej i innych platform z filmami, to zapewne już nic nadzwyczajnego. Co do Marvel'a....hmm....to raczej nie moje klimaty, omijam taki rodzaj kina szerokim łukiem. Zdecydowanie wolę mroczne kino grozy, a niestety Netflix w horrory nie jest bogaty. Wprawdzie pojawiło się tam kilka ciekawych filmów, który udało mi się już obejrzeć i opisać, a nawet jakieś tak seriale w klimacie grozy, ale to wciąż za mało, zdecydowanie za mało :)
Myślę, że te filmy należy obejrzeć, gdy ma się dostęp do produkcji Netflix'a. I niestety wiem, że z każdym dniem przybywa tylko więcej i więcej wartych obejrzenia produkcji. Już z 2018 mam kilka solidnych zaległości, za przykład mogę podać wojnę na skalę masową w uniwersum Marvel'a. Też jestem tego samego zdanie, ponieważ dokładają filmy nowe, starsze i przy tym próbują trafiać w różny target(horrory, anime, filmy akcji, seriale). Co do tej brutalności, szczerze mogę powiedzieć, że mięsista - dosłownie i w przenośni, ale przez zaledwie(lub aż!) kilkanaście minut całego filmu, dlatego myślę, że to przełknięcia, ale z wyzwaniem. :D Mimo wszystko uważam, że pozycja obowiązkowa dla lubujących takie klimaty(mimo wszystkich wad). A co do "Nie otwieraj oczu".. warto, ponieważ serwuje niezłe kino, idealne wpasowujące się na wieczorne przygody filmowe. Jakbym nie polecił, zgrzeszyłbym, dlatego powiadam, że po prostu warto, ale z pewnym dystansem - mowa tu o nieudanych finałach opowieści.
Dwa kolejny filmy, który trafiły do szufladki z napisem "Kupka wstydu" ;) Do tej pory nie miałam okazji obejrzeć, czego niezmiernie żałuję. Niestety tych nie obejrzanych tytułów z miesiąca na miesiąc jest u mnie coraz więcej, nie tylko na tej platformie, no cóż brak czasu, współczesna zmora każdego z nas. Co do Netflixa to myślę, że ten polski zmierza w dobrą stronę, choć i tak oferta owej platformy w Polsce jest dużo uboższa niż w innych krajach. Z jednej strony moja kupka rozrosła by się do rozmiarów Himalajów. Nie mniej jednak "Apostoła" (nie wiem czy nie za brutalny jak na mnie) i "Nie otwieraj oczu" muszę obejrzeć :)
Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu
Hehehehe.....nie powiedziałam Uszaak, że nie mam dostępu do platformy Netflix, oczywiście, że mam, już nawet kawałek czasu ;) Teraz dostęp do tej i innych platform z filmami, to zapewne już nic nadzwyczajnego. Co do Marvel'a....hmm....to raczej nie moje klimaty, omijam taki rodzaj kina szerokim łukiem. Zdecydowanie wolę mroczne kino grozy, a niestety Netflix w horrory nie jest bogaty. Wprawdzie pojawiło się tam kilka ciekawych filmów, który udało mi się już obejrzeć i opisać, a nawet jakieś tak seriale w klimacie grozy, ale to wciąż za mało, zdecydowanie za mało :)