Powrót przygód ostatniego z Belmontów wraz z przyjaciółmi nie zachwyca. Pojawiają się irytujący bohaterowie, momentami zauważymy tragiczne animacje, a scenariusz przyrównałbym do pracy domowej opracowanej pięć minut przed zajęciami. Ale wiecie co? Z każdym odcinkiem byłem coraz bardziej przychylny produkcji. Szkoda, że zaledwie troszkę.
Opowieści z pamiętnika wampirów
Do oglądania drugiego sezonu przystąpiłem z dozą pewnego dystansu. Nie spodziewałem się zbyt wiele, co wyszło mi na zdrowie. Już na początku przeżywałem katorgę niczym sam Dracula po utracie ukochanej. Pierwszy odcinek rozpoczyna się od pomocy pewnej staruszce przez ową miłość króla wampirów. Jest to retrospekcja, która daje nam możliwość obejrzenia początku końca Lisy Tepes, ale po kolei. Po wymianie kilku zdań kobieta wychodzi z jej domostwa. W tej oto chwili powraca nasz "ulubieniec", arcybiskup z poprzedniego sezonu (recenzję przeczytacie tutaj), aby przetrzebić jej nieco regałów z pomocą swoich sługusów. Tak się składa, że doniesienia na jej temat okazały się prawdą - miała w domu nieco przedmiotów, które z "pewnością" były robotą samego diabła. Na domiar złego, jej wyjaśnienia nie były zbyt trafne, gdyż kapłan umiejętnie wychwytywał i przekreślał jej zdania tak, by dopełnić woli, oczywiście własnej, skazując ją na wieczne męki oraz potępienie.
Później przenosimy się na wejście Draculi, który staje przed radą wojenną, a w jej skład wchodzą, cóż, wampiry i... dwóch ludzi. Powinno to Was zaskoczyć, bo władca chce wytłuc każdego człowieka chodzącego po ziemi. Tymczasem, oprócz samego bycia tam, przedstawiciele tej rasy będą również dowodzić armią. Jak się domyślacie, nie spodoba to się to pozostałym dowódcom. I to już wystarczyło, aby zniechęcić mnie do dalszego oglądania. Nie mam pojęcia, dlaczego widz miałby oglądać zmarłą już miłość Draculi, pomagającej staruszce. Ani to ciekawe, ani wprowadzające nowe treści. Nic wartego uwagi, można byłoby to spokojnie wyciąć. Nawet dla oglądających pierwszy sezon jakiś czas temu to krótkie przypomnienie motywu całej bajki wydaje się zbędne, bo ten był wałkowany aż nadto.
Można mieć nadzieję, że przybycie króla wampirów zmieni nieco nietrafiony początek pierwszego odcinka, ale to tylko naiwne marzenia. Rada wojenna jest jak grupa rozwydrzonych dzieciaków, które planują skok na sklepik szkolny. Brak wśród nich ładu i mądrości. I mimo, że tylko jednego wampirzego generała poznamy bliżej(będzie jeszcze jeden, ale pojawi się dopiero później) na tyle, aby poznać jego motywy i zdanie. Niestety, trafił się nam ten najbardziej infantylny. Wybuchowy, arogancki i naiwny. Sytuację ratują Izaak i Hektor. Pod tymi imiona kryją się wyżej wspomniani ludzie kierujący armią wampirów. Jeden z nich przypadł mi do gustu i na szczęście dostał sporo czasu, aby się zaprezentować. Mimo że poznajemy historię obydwu, ich pragnienia czy powiązania z Draculą, koniec końców nie będą miały większego znaczenia. Dlaczego tak się stanie? O tym przekonacie się sami, zdradzę tylko, że znowu pojawia się tu nad wyraz dziecinny i naiwny wątek.
Najlepsze zostawiłem na sam koniec. Trevor, Sypha oraz nowo poznany towarzysz, Alukard (syn Draculi), stanowią wyjątkowo barwną paczkę, która w końcu pojawia się na naszych ekranach. I nie traktujcie tego jako komplement, miało to na celu podkreślenia tego, że w całym tym motłochu nudnych postaci, te są wyraziste na swój własny sposób. Nie oznacza to, że od razu ich pokochacie lub polubicie. Przy nich jest po prostu ciekawiej. Zwłaszcza, że pomiędzy Trevorem a Alukardem dochodzi do kolejnych sprzeczek, w których pada masa żartów. Przyznam szczerze, że niektóre zalatują niskim poziomem, inne nieco lepszym, dzięki którym potrafiłem się uśmiechnąć. Gdzieś tam kręci się Sypha, która stara się ten konflikt ostudzić. Całe szczęście, że nie przynosi to upragnionego rezultatu.
Wesoła gromadka rozpoczyna od walki, następnie studiuje księgi, aby skończyć na...? Zgadza się, walce. Sami przyznacie, że to niewiele. A w ramach przypomnienia napomknę, że tym razem otrzymaliśmy osiem odcinków. To niezły wynik, gdy spojrzymy na poprzedni sezon - liczący znacznie mniej. A mimo tak długiego czasu, tak mało zrobiono dla urozmaicenia sposobu przedstawienia opowieści. Można odczuć wrażenie, że stoi to wszystko w miejscu lub delikatnie się porusza. Jeśli nie oglądamy tego wesołego trio, patrzymy na rozwój intrygi w szeregach dowódców Draculi. Tam w międzyczasie poznajemy lepiej Hektora i Izaaka. Przekonamy się również, jak silne są ich osobowości. Mój faworyt nie zawiódł mnie do samego końca. Także to duży plus. Nie może jednak cała historia stać na jednej, dobrze i ciekawie rozrysowanej postaci. Fabuła przez cały czas bywa nierówna. Są momenty, przy których można wyłączyć sprzęt, bo zajeżdża absurdem, bywają także takie, w których widz powie do siebie: "Nareszcie coś się dzieje!" Jest to efekt kiepsko rozrysowanych charakterów, braku dojrzałości w ich zachowaniu czy znanych od lat schematów kreowania złych postaci.
Mamy do czynienia z krwawą bajką, przy której kończyny latają, organy wypływają a krew płynie w dużych ilościach. Treść odpowiednia dla osoby pełnoletniej i właśnie dla niej przeznaczona. Dlaczego więc cała armia, większość wampirów i główni bohaterowie są tak dziecinni? Wiele razy odnosiłem wrażenie, że postacie mówiące coś mądrego, w efekcie brzmią co najmniej głupio. Próba zrobienia z nich wyrazistych, interesujących przez poglądy lub prawione mądrości tym razem nie wypaliła. Sam Dracula wypada czasem jak facet z kryzysem wieku średniego. Mówimy tu o zagładzie ludzkości, ale co z tego? Gdzieś w tym wszystkim czuje się brak spójności.
Na szczęście z każdym z kolejnym odcinkiem sytuacja nieco się poprawia. Opowieść przybiera satysfakcjonującego rozpędu. Zaczyna dziać się soczysta jatka. Główni bohaterowie zaczynają brać na swoje barki znacznie więcej, przez co Ci znacznie słabsi wypadają z obiegu. Dodatkowo fabuła zaczyna majaczyć nieznanym dla widza światełkiem. Szybko okazuje się, że czeka na nas zupełnie inny przebieg historii. Tak jak w pierwszym sezonie mamy jasno sprecyzowany cel na drugi, tak tutaj jednotorowa ścieżka zostaje rozwinięta na kilka możliwych wariantów. Finał jest z pewnością inny niż wielu oszacowało przed oglądaniem. Śmiało mogę rzec, że wypada on nieco blado przez wzgląd, jak potoczy się ostateczna walka. Z drugiej strony otwiera na szeroko furtkę nadziei na kolejny, trzeci sezon, bo ten musi rozwinąć intrygujące wątki, jakie pozostały zarysowane.
Czy to tak na poważnie?
Naprodukowałem się w kwestii fabularnej, więc przejdę do pozostałych elementów. Na ostrzał weźmiemy tym razem grafikę, kreskę i animację. To kolejny przykład tego, jak nierówny poziom prezentuje Castlevania w sezonie drugim. Widziałem wiele bajek, anime, animacji, aby stwierdzić, że mamy tutaj do czynienia z pokazem slajdów. Najłatwiej słowem ujmując, brakuje klatek. Oglądanie jest nieprzyjemne przez ciągłe wrażenie braku płynności. I nie jest to delikatne czy chwilowe, ale wręcz bezczelne. Mam wrażenie, że ktoś wyciął co pół sekundy dosyć istotne materiały. Poruszanie się bohaterów, ich walki czy nawet mowa sprawia wrażenie, że to wszystko jest niedopracowane. Z drugiej strony mamy znakomite tło graficzne, które prezentuje poziom największych studiów. Nieraz podziwiałem detale, jakie były widoczne za bohaterami. Mało tego, Castlevania nierzadko sama pokazuje tylko i wyłącznie piękne, dopracowane, szczegółowe krajobrazy, budynki, lasy.
Sama "kreska" jest niezła. Bohaterowie są dopracowani, stroje odpowiednio wzbogacone, ale to wszystko na nic, gdy za chwilę, przy poruszaniu, mamy postrzępioną bajkę. Japonia, przy swoich produkcjach, zostawia za sobą konkurencję o całe lata świetlne. Czuć tę głęboką przepaść, jaka dzieli europejskie prace od tych z kraju kwitnącej wiśni. Widać to jak na dłonie przy produkcji Netflixa. Wspominałem o tym mizernym początku i właśnie te nieszczęsne animacje przełożyły się na takie a nie inne słowa. Pierwszy odcinek, gdy widz nie jest jeszcze przyzwyczajony, jest trudny do oglądania. Później idzie się nieco przywyknąć, ale nadal będziemy się trochę męczyć. A to smutna wiadomość ze względu na wyjątkowo obfite w bogactwo detali tło.
Zastanawiając się nad językiem, który będzie mi odpowiadać, postawiłem tradycyjnie na oryginał - język angielski z dodatkiem polskich napisów. Był to chyba najlepszy wybór z możliwych. Poziom dubbingu stoi na zacnym szczeblu. Słychać było profesjonalizm dzięki pełnym emocji zdaniom. Także aktorów użyczających głosów chętnie poklepałbym po plecach. Nie było też wyjątku, który mógłbym tutaj wypisać. Jasne, byli radzący sobie lepiej. Nieźle wypadł głos Trevora. Było można wysłuchać wczucie się w rolę gościa zmęczonego życiem, jak i osamotnienia. Dobrze podkreślona "przyjacielskość" barwą głosu pomiędzy Alukardem stanowi również plus.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym i tutaj nie wymienił pewnego uchybienia, które naprawdę irytowało przez cały sezon. Bohaterowie potrafili wydobywać z siebie dziwne dźwięki podczas np. walki. Uwierzcie mi, że jestem wyrozumiały i bystry, żeby rozumieć zmagania, jakich się podejmują walczący, ale tutaj miałem wrażenia karykatury. Nie wiem skąd pomysł na wydawanie tak sztucznych "ach" i "och" przy scenach wymagających nieco większego ruchu.
Dobrze, zostawiając już te nieszczęsne dźwięki, wspomnę nieco więcej o napisach. Ogólnie bywałem zadowolony z polskich tłumaczy na netflix'ie. Tutaj czuję dziwne zmieszanie i rozczarowanie. Czasem dostałem linijkę tekstu, która w zupełności nie oddawała tego, co było powiedziane. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jednak jest to, że tłumacz unikał dodawania przekleństw, jak tylko mógł. A wiedzcie, że było ich naprawdę sporo i to z rodzaju tych mięsistych. A przecież Castlevania jest produkcją przeznaczoną dla widzów pełnoletnich. W dodatku przeciętny Kowalski zna pojęcie tych słów rozpoczynających się na literę "f". Nie żebym jakoś specjalnie uważał to za wadę czy minus, ale czasem było to niezrozumiałe, gdy stało się coś niewyobrażalnie ważnego, a postać skwitowała to tekstem polotu "Cholera!". Wspominam tylko, że latające kończyny czy organy są tylko rekwizytami polanymi keczupem, a tak naprawdę ludzkość nie była zarzynana jak bydło. Wampiry tak się tylko bawiły. Chociaż może przez infantylność bohaterów tłumacz zdecydował się na złagodzenie wersji? Nie wiem, pozostanie to owiane tajemnicą.
Podsumowanie II sezonu Castlevania
Na wstępnie zaznaczyłem, że dalsze oglądanie wywierało na mnie troszkę lepsze wrażenie. Zacząłem przyzwyczajać się do postrzępionych animacji, akcja nabierała rozpędu, żarty zaczęły nieco rozbawiać, no i pozostało intrygujące zakończenie, obierające kilka ciekawych dróg. Jeśli uda się przetrwać piekło, które ufunduje już na start pierwszy odcinek, reszta przebiegnie stosunkowo szybko i zaskakująco sprawnie. Ostrzegam jednak, że nawet kolejne odcinki nie będą stanowić wysokiego poziomu, są one po prostu lepsze od poprzednich. Całość mogę skwitować słowem - "przeciętnie". Ode mnie produkcja otrzymuje szkolną trójkę z minusem i radziłbym sięgać po nią w ostateczności. Jest wiele innych propozycji, przy których można bawić się o niebo lepiej.
Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu