Netflix znów to zrobił! Wykonał kawał solidnej roboty, przy okazji zapominając, że koniec pracy jest tak samo ważny jak jej początek. W przypadku najnowszej produkcji widać to jak na dłoni.
„Bird Box” zadebiutował 13 grudnia 2018 roku na znanej, internetowej wypożyczalni filmowej. Jak sama data premiery może człowiekowi nie za wiele mówić, to reklamy potrafiły wywołać niemałe zamieszanie na całym świecie. Gdzie byśmy się nie znaleźli, tam produkcja od Netflix'a czekała, żeby nam w kilku słowach o sobie opowiedzieć i zachęcić do obejrzenia w wolnej chwili. Na mnie to podziałało i pewnego wieczoru postanowiłem zrealizować plany twórców i włączyłem najnowszy hit z kilkoma ciekawymi aktorami, intrygującą fabułą i, jak się później okazało, nieudanym zakończeniem, ale o nim dopiero na... zgadza się, samym końcu.
OPASKA NA OCZACH...
Przygodę z oglądaniem zaczynamy od spoglądania na rzekę, którą otacza ogromny las. Jesteśmy przy tym uraczeni wprowadzeniem w główne zadanie bohaterki za sprawą mężczyzny mówiącego przez, prawdopodobnie, krótkofalówkę. Dowiadujemy się o diabelsko trudnej wyprawie po rzece, na którą absolutnie nie możemy zabrać dzieci. Za chwilę na ekranie śledzimy główną gwiazdę produkcji, Sandrę Bulock (na potrzeby filmu Malorie Hayes). Mówi do dwójki dzieci o trudnej przeprawie, śmiertelnych niebezpieczeństwach i najważniejszej zasadzie, której niewypełnianie może doprowadzić nawet do śmierci, nie zdejmowaniu opaski z oczu. Następnie łódka zostaje spuszczona na rzekę i zaczynamy wspólną podróż pełną niebezpieczeństw.
W przypadku „Nie otwieraj oczu” opowieść nie jest prowadzona w sposób chronologiczny, gdyż przeplatana jest wraz z przeszłością. Tak się składa, że pierwszy powrót do niej przedstawia dzień, w którym życie Malorie diametralnie zmienia się za sprawą niecodziennych wydarzeń. Cofamy się o pięć lat, aby zobaczyć główną bohaterkę jako ciężarną kobietę, która lubi oddawać się swojej pasji. W mieszkaniu znajduje się wiele obrazów, a ona właśnie maluje kolejny. Za chwilę pojawia się jej siostra Jessica (Sarah Paulson), która wspomni jej o problemie z otrzymaniem żywności w sklepie i wytknie brak wiedzy na temat tego, co dzieje się właśnie na świecie. Ciężarna włącza wiadomości, które mówią o jednym i tym samym – masowych samobójstwach w różnych miejscach na świecie. Sytuacja pogrąża się w coraz większym kryzysie i nie widać na horyzoncie poprawy. Dzięki temu zaczynamy orientować się o fundamentalnym problemie, jaki zacznie siać zniszczenie na całym świecie. Łatwo można się domyślić, że kwestią czasu będzie pojawienie się zagrożenia wśród bohaterki, która na domiar złego musi nosić w sobie dziecko.
Po wyłączeniu telewizora kobiety wyruszają na kontrolę do ginekologa. Przenosimy się więc do szpitala, aby pooglądać rutynowe badania ciężarnej. W między czasie wywodzi się interesujący dialog między panią lekarz a siostrami. Dowiadujemy się z niego, że Malorie nie traktuje ciąży poważnie. Nie tylko ją lekceważy, ale nie przyjmuje do wiadomości, że w ogóle jest i niedługo będzie rodzić. Bohaterka nie chce poznać nawet płci swojego dziecka, nie wspominając o wybraniu jego imienia. Pani ginekolog wymienia z nią kilka kąśliwości, aby za chwilę skończyć rutynowe badanie i pozwolić odejść ciężarnej.
Właśnie w tej chwili wrzucamy szósty bieg. Wszystko następuje po sobie natychmiastowo. Jedno wielkie zamieszanie, w którym nie tylko uczestniczy bohaterka, ale także widz. Ciężarna widzi w szpitalu kobietę, która bije głową w szybę (już nieco popękaną i zalaną krwią). Przestraszona przyszła mama przyśpiesza kroku i szybko wsiada do samochodu, w którym czeka już siostra. Malorie zaczyna panikować i podnosi głos na siostrę, aby ta szybko stąd zmykała. Widzimy, jak na ulicach panuje chaos - kolejne wypadki samochodowe, śmierć przypadkowych ludzi. Jest już pewne, dziwne samobójstwa zaczynają mieć swoje miejsce tu i teraz. Wszystko to trwa zaledwie kilka minut. Widz jest dzięki temu wrzucany na głęboką wodę wraz z główną bohaterką. To naprawdę może się podobać, a to zaledwie początek. „Bird Box” zalicza nad wyraz udany start, który wciąga oraz intryguje. Zachęca widza do dalszego oglądania jak na szpilkach. W dodatku na skutek pewnych wydarzeń Malorie trafi do domu, w którym kilka osób szuka schronienia, a to doda akcji pikanterii, ale tylko z początku.
...KTÓRĄ ZAŁOŻYLI TWÓRCY
Relacje między „domownikami” szybko okażą się napięte. Sytuacja na zewnątrz nie pomaga w ich stosunkach. To przywodzi mi na myśl grę, od upadłego już studia Telltale Games, The Walking Dead. Obeznani z tym tytułem gracze, myślę, że będą mieć podobne odczucia, ale nieznający pewnie zastanawiają się dlaczego tak jest. Każdy z "domowników" będzie charakteryzować się innymi cechami i to jest akurat ciekawe, bo mamy zderzenie wielu poglądów i zdań, tyle że w przypadku filmu nie mamy możliwości w ingerencję podejmowanych przez nich decyzji, co już tak ciekawe nie jest. Z drugiej strony medalu okazuje się, że ich charakteryzacje są zbyt nakreślone w jednym kierunku. Jedynymi elastycznymi postaciami w domu są Malorie, która jest twardą babą ze względu na trudne dzieciństwo, jakie musiała przetrwać, ale jednocześnie nieco zmiękczona przez ciąże, Douglas (John Malkovich), jeden z domowników, bywa agresywny, złośliwy, ale trzyma rękę na pulsie poprzez orientowanie się w tych trudnych okolicznościach. Swoją drogą, zagrał naprawdę nieźle, ponieważ z pewnością go znienawidzicie lub pokochacie, a to ogromny plus. Reszta bywa bardziej irytująca przez wzgląd na typowe od lat schematy, które zostały przy nich wykorzystane. Nie mogę powiedzieć, że źle odgrywają swoje role, bo byłaby to nieprawda, mam jednak na myśli stworzenia ich do bólu przewidywalnymi. Jeśli pojawi się jakaś chemia między postaciami, zauważycie ją od pierwszej rozmowy, a jeżeli zobaczycie zrozpaczoną, „miękką” kobietę, wiecie, że będzie robić wszystko przez wzgląd na swoje uczucia i słabość na tragedię ludzi. To wszystko zacznie widza uwierać i męczyć. Ucierpi na tym akcja, która cały czas jest potęgowana przez kolejne tragedie lub pojawiające się zwroty akcji, które również bywają przewidywalne.
I właśnie te wady doprowadzają do tego, że nasze wyobrażenia na temat rewolucyjnej, dopiero rozkręcającej się produkcji Netflix'a, zaczynają być coraz bardziej rozmyte. Nie można odmówić braku napięcia podczas oglądania, ponieważ cały czas gdzieś jest przez fakt, co dzieje się na ekranie. Co jakiś czas powracamy do teraźniejszości, aby rozumieć, dlaczego coś podobnego miało miejsce w przeszłości. Jest to satysfakcjonujące i przyjemne. Problem zaczyna się wtedy, gdy scenarzysta zaczyna zwężać wszystko na potrzeby zbliżającego się finału. Zaczynamy oglądać głupkowate sytuacje. Musicie wiedzieć, że poza domem panoszy się jakaś niewidzialna „postać”, która zachęca ludzi do popełniania samobójstwa. Spojrzenie na nią doprowadza do śmierci. Tego dowiadujemy się z początku filmu, ale w dalszej części pojawi się więcej informacji na temat tego „czegoś”, a to one sprawią, że rozpada się pewien sens. Nie można będzie zarzucić braku logiki, bo wykreowane zło zależy tylko od pomysłodawcy i ten ma wolną rękę do zmian. Dla widza nie będą takie zmiany przyjemne, bo wszystko zacznie się sypać. Na skutek właśnie tych nowych zabiegów fabuła zupełnie się rozjedzie, a przy okazji nastąpi to zdecydowanie za szybko, zostawiając przy tym oglądającego z pewną konsternacją, która do przyjemnych nie należy.
Finał filmu przebije jednak wszystko, co miało jakieś potknięcia w środku. Tak absurdalnego zakończenia nie widziałem od dawna. Dlaczego tak się stanie? Stwierdzono w pewnym momencie, że wszystko zrealizujemy po myśli bohaterów i wiecznych optymistów wśród oglądających. W filmie, który rozpoczynał się jednym wielkim chaosem (bez litośnie pozbywającym się kolejnych postaci) oraz wciągającym pomysłem, jest to niedopuszczalne. Czułem w pewnym momencie, że wiem, co wydarzy się za chwilę i niestety miewałem rację. Nie muszą mówić, z jakim rozczarowaniem musiałem się mierzyć, gdy po niezwykle intrygującym starcie spoglądałem na dość przeciętny finał historii. W międzyczasie musiałem obserwować wiele potknięć, a właściwie, głupich schematów wykorzystanych przez pomysłodawców. Mogę to przyrównać do tego, co zawsze widzimy w horrorach – ktoś się potyka w miejscu, w którym nie powinien, wchodzi do pomieszczenia, jakie powinno być ostatnim obiektem jego zainteresowań. To nie wszystko, bo koniec uraczy widzów wieloma nawiązaniami do poprzednich scen (nawet z początku filmu), które nie powinny być znaczące, ponieważ są one nudne, bagatelne oraz absurdalne. Po co nadano im tak wielkiego znaczenia na sam koniec filmu tak szalenie nastawionego na akcję? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale zalatuje to co najmniej przeciętnymi produkcjami, a przecież film zawiera wiele mocnych stron, którymi są pomysły, dobrzy aktorzy, tempo akcji i świetny początek.
MOŻE ZA BARDZO SIĘ WCZULI?
Tym razem Netflix napchał w swoją produkcję aktorów z grubego kalibru, ale nie tylko. Przyznam szczerze, że nie zauważyłem tego przy oglądaniu, a dopiero w zajrzeniu w obsadę filmu. Jedną z ciekawostek jest dla mnie Machine Gun Kelly, którego ktoś może kojarzyć z muzyką. W dodatku miał on swoje pięć minut na scenie Youtube, gdy rzucił wyzwanie Eminemowi. Nie muszę wspominać o Sandrze, bo tę kojarzy sporo osób, więc dorzucę do listy Trevanta Rhodes ("Moonlight"), wyżej wspomnianego Johna Malkovich ("Red", "Na linii ognia"). Warto wspomnieć o kobiecie grającej siostrę Malorie, bo Sarah Paulson również do popularnych aktorek należy, a ostatnio miała swoje udziały w "Czwartej władzy" i zbliżającej się produkcji "Glass". Być może to nie robi na Was wielkiego wrażenia, ale na mnie już tak. W poprzednich produkcjach Netflix'a kojarzyłem dużo mniej osobowości i zmieniło się to dopiero teraz. Wymienieni zrobili niezłą robotę, ale bez szału. Ot, dobrze i solidnie (z wyjątkiem mojego ulubieńca). Trudno wytknąć jakieś słabsze zagrania aktorów, można tylko czepiać się, że nie zrealizowano ich lepiej, bo z pewnością poradziliby sobie z trudniejszymi rolami. Warto przy tym wspomnieć o sporym, ale nie jakichś ogromnych rozmiarów budżecie. Wszystko związane z kadrami, charakteryzacją (ubiór, miejsca) może się podobać. I nie mam tu na myśli domu, w którym widz spędzi nieco czasu z głównymi bohaterami, ale raczej tego, gdzie głównej bohaterce przyjdzie się mierzyć w teraźniejszości. Produkcja jest po prostu ładna od strony wizualnej, to należy przyznać.
Myśląc nad tym filmem, dochodzę do wniosku, że jego problemem jest to, że nim jest. Zupełnie inaczej wyglądałoby to w przypadku serialu, który mógłby dać więcej czasu na zaprezentowanie się głównych postaci. Mielibyśmy też więcej możliwości, aby lepiej ich poznać, zobaczyć zachodzące w nich zmiany i rozwijające się pomiędzy nimi relacje. Fabuła nie musiałaby tak skakać, przez co nie stracilibyśmy poczucia czasu. Oglądając film, miałem wrażenie, że wiele dzieje się za szybko, co szkodziło produkcji. Widać było pójście na łatwiznę w wielu sytuacjach, które przyrównałem wyżej do tych z typowych horrorów. Można śmiało rzec, że wiele, z naciskiem na słowo wiele, scen można było nagrać ciekawiej, porządniej. Kusiło, aby je należycie rozbudować, ale tego nie zrobiono. Szkoda.
PODSUMOWANIE RECENZJI „NIE OTWIERAJ OCZU”
Trudno ocenić produkcję od Netflix'a, ponieważ z jednej strony otrzymujemy ciekawy zastrzyk emocji, z początku wciągającą opowieść, intrygujący pomysł i nieźle rozrysowanych bohaterów. Problem zaczyna się dopiero później, gdy fabuła rozwija się i próbuje utrzymać widza na tym samym poziomie zachwytu. Potem jest tylko gorzej, ponieważ zaczyna się film, który robi wszystko, żeby usatysfakcjonować większość widzów, prowadząc za rączkę niektórych bohaterów, aby przypadkiem nic się im nie stało. W dodatku pojawiają się sytuacje, które są do bólu przewidywalne, co stanowi ogromny minus produkcji, mającej na celu zaskakiwania widza. No i dochodzimy do sztampowego finału, jednego z najgorszych, jakie dane było mi obejrzeć. Myślę, że zachwyceni będą niedzielni widzowie, nie oczekujący zbyt wiele od produkcji. To kawał solidnej akcji, ale z wieloma uchybieniami na własne życzenie Netflix'a. Wciąga, ale przez połowę filmu, trzyma w napięciu, ale coraz słabiej, dlatego film oceniam na szkolną trójkę z plusem, jeżeli mówimy o całokształcie. Za sam początek film mógłby się u mnie ubiegać o słabszą piątkę i nie miałbym mu tego za złe. Polecam, ale tylko na raz.
Wykorzystane kadry pochodzą z filmu "Nie otwieraj oczu"
Zachęcam także do przeczytania tekstu na temat bolączek filmów od Netflix'a. Uprzedzam jednak, żeby zabierać się za lekturę dopiero po obejrzeniu tego filmu oraz seansie "Apostoła"
Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu