Każdy kto choć troszkę mnie zna, wie, że jestem fankom horrorów, zarówno w formie kinowej, jak i książkowej. Zaszczytne miejsce w szeregu ulubionych pisarzy grozy zajmuje
Stephen King. Jedną z ulubionych przeze mnie powieści jest właśnie
Smętarz dla zwierzaków, który z wypiekami na twarzy czytałam jako młoda kobieta. Zasłaniałam wtedy twarz poduszką lub rzucałam książkę w kąt, gdy tylko natrafiłam na przerażający fragment, gdyż słowo pisane straszyło i straszy mnie dobitniej niźli ruchome, kinowe obrazy. Porównanie literackiego pierwowzoru z filmowym jego przekładem nadarzyło się jakiś czas później, niosąc niestety pewną dozę rozczarowania. Po latach, dokładnie w tym roku nadarzyła się okazja ponownego zmierzenia się z przerażającą wizją pisarza.
Do polskich kin weszła nowa wersja Smętarza dla zwierzaków, który miałam przyjemność obejrzenia i opisania.
Napisanie recenzji tego filmu nie było dla mnie prostą decyzją, bowiem po wielu latach cudownej przyjaźni musiałam pożegnać mojego psiego przyjaciela i tytułowy "smętarz", słowo pisane z błędem, stało się tematem nie tylko bolesnym, ale bardzo aktualnym, nabierając zupełnie innego wyrazu. Wyznaję jednak zasadę, że w życiu należy mierzyć się z naszymi demonami, więc.... Oto jest recenzja najnowszej wersji Smętarza dla Zwierząt czeka na Was. Miłej lektury!
Smętarz dla zwierzaków opowiada historię Creedów. Rodzina przeprowadza się z Bostonu do niewielkiego domu położonego w zalesionej okolicy, do małej miejscowości o nazwie Ludlow. Louis Creed, lekarz spędzający w mieści, głównie z powodu pracy, niewiele czasu ze swoimi najbliższymi, postanawia zmienić swoje życie. Podejmuje pracę w lokalnej klinice, skupiając się przede wszystkim na rodzinie. Niestety przez ich posesję przebiega ruchliwa ulica, którą z ogromną prędkością przemykają ciężarowe auta. Rodzinka składająca się z ojca, wspomnianego Louisa, matki Rachel, dwójki dzieci, dziewięciolatki Ellie, ponad rocznego chłopca o imieniu Gage oraz kota Churcha powolutku aklimatyzuje się w nowym miejscu. Pewnego dnia Rachel i Ellie są świadkami dziwnej procesji. Grupka dzieciaków w zwierzęcych maskach wiezie na taczce martwe zwierze, a następnie chowa je na pobliskim, przyległym do ich domu cmentarzu dla zwierząt, odgrodzonym od reszty lasu wysokim murem zbudowanym z gałęzi i konarów drzew. Wiedziona ciekawością Ellie próbuje przedostać się na druga stronę przedziwnego drzewnego ogrodzenia, raniąc się w nogę. Na ratunek dziewczynce przybywa Jud Crandall, staruszek mieszkający samotnie w Ludlow i były właściciel psa pochowanego właśnie na tym zwierzęcym cmentarzysku. Mężczyzna wkrótce zostaje przyjacielem rodziny. Gdy ukochany kotek Ellie zostaje potrącony przez jedną z ciężarówek, Jud pokazuje Louisowi miejsce za drewnianą barierą, które w magiczny, ale i nieludzki sposób sprawia, że pochowana istota powraca do życia. Tak też staje się z Churchem, który wraca z zaświatów, ale jego zmartwychwstanie wyzwala w nim wielką agresję. Niestety to nie ostatnia tragedia, która dotyka Creedów. Przyjdzie im zmierzyć się z nie tylko z bólem, ale z własnymi przekonaniami natury wiary.
Smętarz dla zwierzaków to jak wspomniałam adaptacja powieści pisarza grozy, choć wersja Kevina Kolscha i Dennisa Widmyer'a oraz scenarzysty Jeffa Buhler'a nieco odbiega od książkowego oryginału, zachowując jednocześnie bardzo specyficzny klimat. Film, podobnie jak powieść nie jest tylko klasycznym horrorem. To bardzo charakterystyczne, wyraziste połączenie kina grozy z egzystencjalnym dramatem. Produkcja stawia przed widzem trudne pytania, porusza sprawę wiary, kładąc na szali zarówno poglądy czysto naukowe, jak i te metafizyczne. Temat śmierci, odejścia w nieznane, nie bycia, nie istnienia i zapomnienia, z pozoru odległy, nagle odżywa i staje się problemem, z którym bohaterowie filmu nie są w stanie sobie poradzić. Poczucie bezradności, przemożna chęć odzyskania utraconego dziecka staje się uczuciem bardzo dojmującym. Pokazanie bezradności, brak umiejętności kontrolowania emocji i ból rozdzierający serce. Uczucia te twórcom filmu udało się zaprezentować w niemal perfekcyjny sposób. Prowadząc i stopniując napięcie oraz rozbudzając dramatyzm, jednocześnie podkręcając typowo horrorowaty klimat z jump scaer'ami, zbudowali oni kino dużego napięcia.
Zarzuca się produkcji zbytnie skupienia na momentach grozy, przewidywalność i typowe skoncentrowanie się na chwilach, w którym widz ma skakać na kinowym fotelu. Produkcja wydaje się skręcać fabularnie ku typowemu slasherowi. Zgadzam się z opiniami wielu widzów, wyrażam aprobatę i nie neguje czasami bardziej negatywnych, niźli pozytywnych zdań. Nie ma co kryć, że chwil, które mają nas straszyć w filmie znajdziemy sporo. Skupiając się jednak na kinowej produkcji, należy na chwilę wrócić do wersji książkowej, pisanej w okresie życia autora borykającego się z własnymi demonami. Nastrój ten przełożył się zapewne na sposób przedstawiania historii. Trik ten udało się także przemycić do nowszej wersji filmu, która według mnie jest o niebo lepsza od propozycji z 1989.
Połączenie dramatyzmu z typowym horrorem, który czasami może wydawać się bardzo banalny (ale czy nie takie są właśnie filmy grozy), potęgowane jest przez bardzo dobrą pracę aktorską. Na szczególną uwagę zasługuje rzecz jasna młoda aktorka Jeté Laurence wcielająca się w Ellie Creed, która w swojej roli jest tak autentyczna, zarówno słodka i dziecinna, jak w drugiej części filmu, drapieżna, nieprzewidywalna i upiorna, ale przede wszystkim mordercza. Jej postawa w bardzo jednoznaczny i niezwykle dobitny sposób neguje ingerencję człowieka w naturę. Stawia kropkę na tym, co już się skończyło, choć ciężko się z tym pogodzić. Bolesna przemiana narzucona przez ojca odbija się na naturze spokojnej dziewczynki, teraz kogoś na kształt demona bez serca i litości. Inną, ale jakże dobrze zbudowaną osobowością jest postać Louisa Creeda, który wcielił się w rolę ojca Ellkie, Jasona Clarke'a. Lekarz człowiek stawiający na naukę, nie wierzący w życie inne niż doczesne, nagle staje się świadkiem przerażającego cudu. Jego boleść, rozpacz i chęć naprawienia błędu pcha go do czynu, który jemu samemu wydaje się nieetyczny, nieludzki i okrutny. Wewnętrzna walka z samym sobą, ojcowska rozpacz i przeszywająca pustka, którą trzeba wypełnić. Te uczucia aż kipią i wylewają się z odgrywanej przez Louisa postaci. Nie można także zapomnieć o roli Amy Seimetz kobiety mierzącej się z widmem śmierci w dzieciństwie, a która jako Rachel Creed, musi zmierzyć się z nią po raz kolejny, dotkliwie i przerażającą, widząc śmierć córki, która zginęła niemal na jej oczach. Niewielki aktorski plusik należy się także dla Johna Lithgowa, który wcielił się w postać Juda Crandalla, wdowca znającego mroki miasteczka Ludlow.
Smętarz dla zwierzaków to horror, który stał się dla mnie, niestety, filmem, który w tym momencie mojego życia odbieram niezwykle emocjonalnie. To także świeże spojrzenie nie tylko na książkę, która w kilku miejscach różni się od produkcji Kevina Kolscha i Dennisa Widmyer'a i która mimo tych różnic zbliża się do pierwowzoru bardziej niż wersja z roku 1989. Pomimo dozy przewidywalności i typowego jump scearowego klimatu Smętarz dla zwierzaków z roku 2019 oglądało mi się wyjątkowo dobrze, a strach towarzyszący filmowi grozy, w równiej mierze mieszał się z ludzkim dramatem, smutkiem i nostalgią. Moja ocena 7/10.