Każdy z nas chociaż raz w życiu doświadczył dosyć dziwnego uczucia zmieszania po skończeniu książki, filmu lub gry. I właśnie o takiej grze będzie mowa. Czy chociaż raz w życiu zdarzyło się Wam, że przechodziliście tytuł, z którym zżyliście się, a na dodatek nie chcecie aby się już skończył, gry która zachwyciła Was swoją treścią? Produkcji, która niczym śmierć Johna Coffey (Zielona Mila… polecam do obejrzenia) wzrusza na końcu? W mojej ocenie Life is Strange udowodnię, że wszystkie wyżej wymienione zachowania staną się realne po przejściu tejże pozycji.
Zanim gra została wydana, podobnym stylem na rynku charakteryzowały się projekty spod skrzydeł Telltale Games -
The Walking Dead czy
The Wolf Among Us ale…
to właśnie Life is Strange od studia Dontnod Entertainment wprowadziło zupełnie nowe spojrzenie na przygodówki typu interaktywne seriale. (Gra wydawana przez cały rok 2015 w 5 epizodach – serialach interaktywnych).
Zacznijmy jednak od samego początku. Główną bohaterką jest Maxine… właściwie Max Caulfield (nie lubi jak się zwraca do niej pełnym imieniem), osiemnastoletnia dziewczyna pochodząca z małej mieściny w Oregonie – Arcadia Bay, która po pięciu latach spędzonych w Seattle wraca w rodzinne strony. Lubi oldschool i swój analogowy aparat. Protagonistka zostawia rodziców w jednym z większych miast USA i wyjeżdża aby edukować się. Jednym z powodów, dla którego Max wraca do korzeni, jest rozpoczęcie nauki w Akademii Blackwell, gdzie wykłada jeden z najlepszych nauczycieli fotografii, Mark Jefferson. Jak można wywnioskować bohaterka chce zostać szanowaną oraz znaną na całym świecie fotografką. Gra rozpoczyna się tuż po pierwszym miesiącu nauki. Wrzesień nie należał jednak do Maxine. Sama nazywa siebie "skrytym w sobie geekiem" oraz "zamkniętą artystką skupioną na fotografii". Czas wolny od nauki woli spędzać na uboczu, aniżeli na imprezach organizowanych przez szkolny Vortex Club. Max woli stać z boku niż pchać się w tłum. Trudno jest jej zaaklimatyzować się w nowym społeczeństwie, dostosować do istniejących realiów. Podczas pewnej sceny na lekcji, bohaterka robi selfie swym analogowym aparatem i dochodzi do pewnej nieprzyjemnej dla niej sytuacji, z której wychodzi mimo wszystko bez z szwanku w oczach Jeffersona (jednego z głównych bohaterów), lecz zdarzenie to powoduje że wśród społeczności zwrot "fuck your selfie" zaczyna dominować. Jednak prawdziwą udręką jest sen, wizja, w której Max uczestniczy, widzi jak na jej rodzinne miasto naciera potężne tornado, które zmiata je z powierzchni ziemi. W tym momencie dociera do niej, że potrafi cofać czas – sama nie wiedząc jak otrzymała tą moc - w toalecie, w której... tu się zatrzymajmy, ponieważ nie chcę Wam zbyt wiele zaspojlerować :)
Teoria Chaosu i Efekt motyla…
Przejdźmy zatem do szczegółowej oceny. Jedną z największych zalet tej produkcji jest (prócz muzyki o której wspomnę później) scenariusz. Jest on tak dobrze napisany, przemyślany i wdrożony w grę, że zaskoczy, zdziwi, zasmuci, sprawi zakłopotanie oraz wzruszy.
Kolejnym aspektem są dialogi. Bardzo umiejętnie napisane i wkomponowane do danej sytuacji – niektóre zabawne, inne zaś sprawią, że trzeba przemyśleć nasze dalsze decyzje. Na końcu zrozumiecie, że mogliście wybrać inaczej i spróbujecie innej opcji poprzez cofnięcie się w czasie, by sprawdzić co się stanie tym razem. Chociaż trzeba pamiętać, że grając w „Life” mamy do czynienia z tzw. efektem motyla (kolejny film o takim samym tytule, warty polecenia) – nasze decyzje będą miały konsekwencje w późniejszym czasie, tudzież epizodzie. Trzeba przyznać, że grając pierwszy raz nie myślałem, że tak pochopne decyzje sprawią zaskoczenie w dalszej części przygody. Jednak czasem żaden wybór nie jest dobry a jego konsekwencje z pewnością odczujemy. Jak wyżej wspominałem produkcja zaskakuje nas pod wieloma względami.
Max z racji tego, że posiada swoją moc, może wiele więcej niż zwykły człowiek. Może pozwolić sobie na dialog z każdą osobą, a jeśli reakcja bądź zaistniała sytuacja sprawi, że poczujemy się dziwnie… Klik prawym przyciskiem myszy i cofamy się w czasie. Wydarzenia w
Life is Strange bywają zaskakujące, lecz nie brakuje w nich klasycznych klisz z życia uczennicy. Aczkolwiek napawając się ciekawie zastosowanym pomysłem (łatwe i szybkie cofanie czasu), należy wspomnieć, że gra się nie nudzi. Fakt, zdarzało mi się ją przeciągnąć w kilku momentach, ale nie wpływa to na moją ostateczną ocenę.
Genialnym pomysłem wprowadzonym w tym tytule jest to, że Maxine może w wielu sytuacjach „wychillować” się i po prostu położyć się na swoim łóżku w pokoju akademickim, czy usiąść pod drzewem na kampusie. Oddać się chwili i pomyśleć nad sobą. Oczywiście nie wpłynie to na nasze podjęte decyzje, ale pozwoli również nam wczuć się w daną sytuację. Otrzymujemy chwilę nostalgii, którą możemy poświęcić na wnikliwe ruszenie głową i zastanowienie się co dalej przyniesie nam historia.
Ujęła mnie również cudowna ścieżka dźwiękowa. Idealnie dobrana muzyka do zaistniałych sytuacji, piosenki, które świetnie komponują się z ważnymi momentami gry (np. podczas pierwszej wizyty w domu Chloe, gdy wszystko sobie wyjaśnimy po sytuacji w toalecie). Nostalgia, która spowalnia tempo podczas słuchania utworów, które puszczane są w tle brzmi.... bosko. Jednak ta produkcja to nie tylko to, co zostało wyżej wymienione. To przygoda, w której nawet najtwardsi gracze zmiękną dzięki klimatowi jesiennego Arcadia Bay, które niesie za sobą ciszę, spokój, powolne tempo, a zarazem zagubią się pod natłokiem zwrotów akcji, sytuacji, czy niespodziewanych chwil. Aczkolwiek jak w każdym miasteczku istnieje także ciemna strona, intryga i tajemnica. Life is Strange to gra o przyjaźni. Przyjaźni, która została poddana próbie czasu (5-letnia rozłąka Chloe i Max), naprawianiu relacji między nimi, wspólnej radości, cudownych chwilach, zaufaniu, dorastaniu, smutku, przeznaczeniu, które na każdym kroku towarzyszy nam przy chwilach spędzonych w grze, oraz śmierci. Gra uczy, że czasem, w życiu żadna podjęta decyzja nie jest do końca dobra, a konsekwencje mogą przyjść o wiele później niż się spodziewamy; o tym, że nie można „oceniać książki po okładce”.
Podsumowanie recenzji Life is Strange
Studio Dontnod wykonało kawał świetnej roboty i przekazali w ręce graczy cudowną produkcję, w której najważniejsza jest zabawa i odkrywanie świata gry. Mając za sobą większą część gry, zaczynamy się zastanawiać nad zakończeniem... które wprawia w wielkie zakłopotanie. Producenci jednak przygotowali do wyboru kilka zakończeń. Jedno z nich jest dopracowane w całości. W każdym szczególe można powiedzieć full wypas, lecz istnieje też alternatywne, które nie jest równie satysfakcjonujące.
W Life is Strange oczywiście jest trochę braków, jak każda produkcja ma także słabsze momenty. Nie ma to aż tak dużego wpływu na ogólną ocenę całości – postacie to zupełna karuzela od normalnych, zakłopotanych, zamkniętych w sobie, do rozgoryczonych, problematycznych, skłonnych do zabójstw. Genialnie rozprowadzone epizody od cichego początku, po rozkręcenie tematu – zakończenie 2 epizodu, jeszcze większego bum przy końcówce 3, masakry i zaskoczenia w 4. Podsumowując, kto nie zagrał niech lepiej spróbuje. Najnowsze dzieło Dontnod jest warte swoich pieniędzy, a przy okazji nie raz zaskoczy Was w wielu momentach.
Niezwykły tytuł zapadający głęboko w pamięć i budzący wiele emocji.