Każdy z Was, jestem tego pewna, ma na swojej liście grę, na którą czekał, czeka lub będzie czekał, taką, którą koniecznie chce mieć w swojej kolekcji, co do której jest niemal pewny, że go nie zawiedzie, dostarczając najwięcej pozytywnych emocji z wszystkich tytułów do tej pory ogranych. Ja takich spełniających growe marzenia produkcji miałam i zapewne będę mieć wiele, a wśród nich szacowne miejsce zajmowało
Where the Water Tastes Like Wine, w którą miałam przyjemność zagrać dzięki uprzejmości firmy
Gog.com, za co w tym miejscu serdecznie dziękuję.
Nie bez powodu sformułowałam moje oczekiwania co do niej w czasie przeszłym, bowiem zajmowała wysokie miejsce na mojej liście, ale to już niestety nie aktualne. Owa, niezależna przygodówka Dim Bulb Games i Serenity Forge rozpoczęła i skończyła się na pomyśle, który nie został odpowiednio spożytkowany, żeby nie powiedzieć zaprzepaszczony. W tym wypadku woda dalej smakuje jak woda i już śpieszę wyjaśniać dlaczego.
Prosta fabuła, która taka nie miała być?
Historia zaczyna się gdy nasz bohater, bliżej nieokreślony wędrowiec dociera do niewielkiej chatki na uboczu. Niespiesznie otwiera drzwi, dostrzegając stolik, a przy nim grupę grającą w karty, a dokładnie w pokera. Postanawia więc do nich dołączyć. Z początku idzie mu niezwykle dobrze, wygrywa rozdanie za rozdaniem, zgarnia pulę za pulą, grono grających się kurczy, aż nasz protagonista zostaje przy stoliku jedynie z tajemniczą, ukrytą w mroku postacią i choć w ręku ma karty mogące świadczyć o kolejnym szczęśliwym rozdaniu, tym razem przegrywa. Przeciwnik partyjki pokera odsłania, jak się okazuje wilczą, a zarazem mroczną twarz, skazując naszego przegranego wędrowca na tułaczkę po kraju i zbieraniu opowieści, bo tylko one pomogą mu odzyskać zastawioną w grze wolność, a może nawet uratować życie. Odtąd pod postacią szkieletu przemierza stany, miasta i wsie Ameryki, kolekcjonując wszelakiej maści opowiastki, legendy i przypowieści, a podróż ta jest długa i uciążliwa.
Niezależni twórcy mają to do siebie, że w swoich produkcjach akcentują jeden element, który zwykle jest wyjątkowy i innowacyjny, wyróżniający go z pośród tytułów komercyjnych. Motorem napędowym tej narracyjnej przygodówki z elementami RPG niewątpliwie miała być fabuła, czyli tocząca się w grze opowieść, skupiająca się przede wszystkim na zasłyszanych podczas naszej wędrówki opowiadaniach, które muszę przyznać bywają interesujące, a dodatkowo z czasem ulegają modyfikacji, stają się bardziej rozbudowane, ciekawsze i przede wszystkim dłuższe. Problem w tym, że po jakimś czasie zaczynają nas nudzić, dotarcie do nich bywa skomplikowane i zbyt monotonne, a spamiętanie kolejnych ich wersji jest zwyczajnie niemożliwe, przynajmniej dla przeciętnego człowieka.
Where the Water Tastes Like Wine, gra pełna sprzeczności.
Zwykle w moich recenzjach staram się podzielić tekst na etapy, w których opisuje osobno fabułę, mechanikę gry, grafikę, muzykę i tak dalej. W tym wypadku muszę postąpić, pozwolicie, nieco inaczej, skupiając się na wspomnianych aspektach, ale w formie - podoba się, nie podoba się. Where the Water Tastes Like Wine wywołuje we mnie tyle skrajnych emocji, jak żadna inna produkcja przygodowa, bowiem posiada w takich samych elementach zarówno pozytywy i negatywy, co przyznacie, jest na swój sposób wyjątkowe i niepospolite. Postaram się je Wam w miarę zwięźle przedstawić.
Po pierwsze grafika....
Hmm..... początkowe wow... wywołane tym co zobaczyłam na ekranie, czyli rysunkową, statyczną, przypominającą nieco komiks, rozmazaną, troszkę niewyraźną, ale jakże urokliwą grafiką 2D, czyli taką jaką kocham w przygodówkach, prysło jak przysłowiowa bańka mydlana gdy tylko zamknęły się za mną, czyli moim bohaterem, drzwi wspomnianej wyżej chatki z wilkiem. Nagle, jako szkielecia postać trafiłam na mapę 3D i to w kiepskiej jakości, która nijak nie przystawała do tego, co widziałam chwilę temu. Śliczność zamieniła się w brzydotę, zadowolenie w niesmak. I tak przechodząc przez całą grę z graficznej skrajności w skrajność, delektując się ślicznym, nietypowym i wpisującym się w nurt gier niezależnych rysunkowym stylem, na mapie trafiamy w odmęty zwykłości i tandety. Czemu? Dlaczego twórcy zdecydowali się na takie rozwiązanie? Nie wiem, zadaje sobie te pytanie do dziś.
Po drugie mechanika gry i wszystko z nią związane...
Z grafiką nierozerwalnie zespolona jest cała otoczka produkcji związana nie tylko z poruszaniem się naszej growej postaci, ale i wyglądem mapy, po której spacerujemy oraz interfejsem przygodowej rozgrywki. Chciałoby się w tym miejsce powiedzieć: "Gra jak kobieta, zmienną jest" i zdanie to oddawałoby sedno tego, co teraz chce przekazać.
Sam zamysł na wędrówkę po wszelakich większych, czy mniejszych zakątkach Stanów Zjednoczonych jest niewątpliwie pomysłem ciekawym. Poznajemy co nieco kultury tego kraju, lokalizację terytorialną, a zasłyszane historie niejednokrotnie przybliżają nam ten wielki kraj. Problem w tym, że wielkość ta ma tu kolosalne znaczenie, bo dreptania jest tak dużo, że z czasem ten etap zaczyna mam bardzo doskwierać. Kierowana przez nas postać chodzi wyjątkowo wolno, widocznych na mapie punktów z ikoną opowieści czasami w ogóle nie widać, a sama mapa wydaje się być jakaś nijaka (przybliżenie i oddalenie są sztywne i ciężko „chodzą”). Ot to tu, to tam znajdziemy na niej punkt interaktywny w postaci ikony opowieści, czasami też takowy, który przeniesie nas do ogniska, a czasem zawędrujemy dzięki niemu do miasta, gdzie jesteśmy w stanie zarobić trochę pieniędzy, czy się zabawić. Wprawdzie możemy przyspieszyć podróż naszego protagonisty gwiżdżąc, ale wiąże się to z dziwacznym, a nawet uciążliwym sterowaniem, więc nie należy do najprzyjemniejszych (projekt interfejsu bardzo mocno przypomina użycie drugiej gałki i triggera z pada). Możemy też łapać stopa, lecz także i w tym wypadku jest pewne ale..… Jeśli nie mamy kasy, a nasza postać zostanie przyłapana na jeździe na gapę, zginie. O zgrozo... jest jeszcze jeden, bardzo istotny, niezrozumiały dla mnie element mapy, na której, nie wiedzieć czemu twórcy nie umieścili nazwy miejscowości. Z całym szacunkiem dla geografii tego niewątpliwie ślicznego kraju, nie jestem w stanie określić gdzie i w jakim stanie znajduje się dana miejscowość, a tym bardziej małe miasteczko.
Po trzecie sedno gry, czyli opowieści....
Jak już zapewne wiecie, serce Where the Water Tastes Like Wine to zbierane przez gracza historie. Znajdziemy tu zarówno śmieszne, jak i straszne opowiastki, podania ludowe, jak i przypowiastki wymyślone, zwykle ciekawe i wciągające, które od kilku zdaniowych na początku, poprzez ewolucję, swoistą zabawę w głuchy telefon, w którym jedna opowieść opowiadana jest przez wiele postaci w zupełnie inny sposób, stają się rozbudowane i wielowątkowe. I także w tym wypadku, po raz kolejny przyjdzie mi ponarzekać, gdyż wszystko pięknie, ale twórcy ponownie przecenili graczy, zapominając dać im wgląd w opowiadania przed ich modyfikacją (nie mamy poglądu poprzednich wersji), więc albo je zapamiętamy, albo nie jesteśmy w stanie poprawnie lub przynajmniej w zadowalający nas sposób wykonać naszego zadania, a element ten jest kluczowy dla rozgrywki.
I tak historie, które mamy przekazać, przecież nie jednej z kilkunastu postaci spotkanej przy ognisku, pozwalając jej szeroko otworzyć oko (stosowana ikona), czyli wybierając takie opowieści, jakie w danej chwili nasz rozmówca pragnie wysłuchać, stają się niepełne i mniej wartościowe. Na dodatek, musimy nie tylko doskonale je zapamiętywać, ale i po nie wracać, co nie jest takie proste, tym bardziej, że nasi słuchacze, jak na przyzwoitego wędrownika przystało, także się przemieszczają.
Po czwarte muzyka, udźwiękowienie i coś co ratuje grę...… angielski dubbing.
Skakanie ze sprzeczności w sprzeczność widać także w udźwiękowieniu, muzyce i wszystkim tym, co jest z nią związane. Po raz kolejny pozytywy mieszają się tu z negatywami i sama nie wiem czego jest więcej. Przyjemna dla ucha jest linia melodyczna i piosenki na pograniczu country, jazzu, bluesa i wszystkiego tego, co jest w kulturze Ameryki ważne, podobnie jak i opowieści ewoluują, co jest fajne, ale jedynie do czasu, bo podobnie jak wędrówka, z czasem zaczynają nużyć.
Najmocniejszą stronę produkcji jest natomiast angielska wersja głosowa, w której znajdziemy gwiazdy nie tylko świata aktorskiego, ale i muzycznego, w tym Gordona Matthew Sumnera, czyli Stinga, który pełni w grze rolę narratora, w tym wypadku wilka. Każda odegrana postać, każda z wielu dostępnych w grze ról głosowych, każda wypowiedziana kwestia, dialog, opowiadanie i tak dalej, tak dalej, jest absolutnie genialna. Aktorzy włożyli w swoją pracę nie tylko wiele trudu, zaangażowania, energii, co i mnóstwo serca, więc chylę czoła.
Jak ja mam cię Where the Water Tastes Like Wine podsumować?
To jest niezwykle trudne pytanie, na które tak naprawdę nie mam gotowej odpowiedzi, bo nie jestem w stanie ocenić ją ani dobrze, ani źle. Jedno jest pewne, ta narracyjna, niezależna i na swój sposób wyjątkowa gra miała niezwykle silny potencjał, który nadal w niej drzemie i mam taką cichą nadzieję, że zostanie w przyszłości przez autorów wykorzystany, bo śledzenie pojawiających się podczas gry opowieści sprawiało mi dużą frajdę i tego się będę trzymać.
Serdecznie dziękujemy firmie Gog.com za udostępnienie klucza gry do recenzji!
No właśnie, czasami to jest najgorsze – zderzenie z rzeczywistością po oczekiwaniach :/. Czasami lepiej gonić zająca niż go złapać :(.