A gdzie Ty w takie g. grałeś ?
Mieliście kiedyś uczucie, że wszystko co robicie i co planujecie zrobić, jest skazane na porażkę? Że cel, który wydaje się być tak blisko, nagle gwałtownie się oddala? Jeśli tak, to doskonale wiecie, jakie to frustrujące uczucie i jak negatywnie potrafi na nas wpływać. Zwykle takie uczucie doprowadza do złości, a nawet agresji, a jeśli związane jest z grą, która ma przecież bawić, dawać spokój i zadowolenie, to już jest szczyt wszystkiego. Niestety takie doznania towarzyszyły mi podczas „zabawy”, a raczej mordęgi z drugą odsłoną „Drakuli”, która oprócz masy czasówek, zadręczała mnie przeróżnej maści bugami. Ale zacznijmy od początku, czyli od fabuły.
„Drakula: Ostatnie Sanktuarium”, jest bezpośrednią kontynuacją przygód Jonathan’a Harkera, któremu udaje się uratować żonę Minę, z rąk Drakuli i przywieźć ją z powrotem do Londynu. Kobietę jednak wciąż dręczą koszmary i drąży dziwna choroba. Nad spokojem jej ciała i duszy, czuwa zaprzyjaźniony doktor, który na temat wampirów wie całkiem sporo. Niestety pozorny spokój małżonków, burzy pojawienie się w mieście księcia ciemności. Wzburzony utratą przeznaczonej, jak twierdzi mu kobiety i wściekły stratą pierścienia, Drakula, postanawia zrobić wszystko, by Mina znów była jego. Porywa więc żonę Jonathan’a, który po raz kolejny musi wyruszyć jej na pomóc, odbić ją i ostatecznie pokonać demona.
Pod względem oprawy, gra wygląda podobnie jak jej poprzedniczka. Po raz kolejny zwiedzamy bardzo stateczne lokacje, poruszając się po z góry ustalonych ścieżkach. Całość przeplatana jest dość zgrabnymi cut-scenkami i w miarę niezłymi, jak na te czasy animacjami postaci. Problem leży jedynie w twarzach naszych bohaterów, którymi kierujemy. Jonathan jest zwyczajnie straszniejszy od Drakuli. Jego wykrzywiona twarz, wielkie zęby i przedziwne miny, mogą świadczyć, że już zamienia się w demona.
Blado też wypada polski dubbing. I tu znów najgorzej prezentuje się protagonista. Kwestie wypowiadane przez Harkera, nawet w obliczu jawnego niebezpieczeństwa są mało przekonywujące i beznamiętne, fatalne. Lepiej prezentuje się sam Drakula, całkiem dobrze Hopkins, a tragicznie Mina.
Niestety nie tylko polska lokalizacja leży w tej grze. Leży i kwiczy także jej obsługa. Zero grywalności, zero emocji i ogrom nerwów i stresu. Tyle kosztowało mnie przejście tej produkcji. Do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, że w ogóle udało mi się ją skończyć. Na każdym kroku czekały mnie w niej przeróżne błędy, od banalnych, czyli znikania przedmiotów z ekwipunku, czy też nie możności pójścia gdziekolwiek, bo w lokacji nie wyświetlał się kursor, po bardziej dziwne bugi, które aktywowały się gdy grałam, a znikały, gdy zapisałam grę, po czym ponownie ją wczytałam. Na dokładkę, twórcy, francuskie studio deweloperskie Wanadoo Edition, postanowiło upstrzyć rozgrywkę wszelakiej maści czasówkami i zręcznościówkami. Na okrągło pojawiał się na ekranie czerwony pasek życia i zanim zdołałam otworzyć dość niewygodny w obsłudze inwentarz i wyciągnąć z niego potrzebny przedmiot, czy też najpierw taką rzecz sobie stworzyć, już widziałam na ekranie złowieszcze słowo „Koniec”. Wrrrrr….. okropność! A żeby tego było mało, slotów na zapisy też wiele nam twórcy nie zaoferowali, więc przyszło mi grę nadpisywać, a trzeba to robić często, bo gra jest wyjątkowo kapryśna i złośliwa.
Nie przyczepiłam bym się do zagadek logicznych, bo przyznam, że wiele z nich sprawia przyjemność, gdyby nie dwa, no może trzy wymyślne zadania. Jedno, to strzelanie z kuszy do zielonej substancji wydobywającej się z czegoś, co przypominało drzewo. Nie wiem, nie pamiętam lub nie chce pamiętać, ile razy ponownie ładowałam broń, by strzelić, a nie działo się nic. Traciłam cierpliwość i wiarę, że kiedykolwiek uda mi się to zrobić. Nosiłam się już z zamiarem zerknięcia do jakieś solucji wideo, by zobaczyć gdzie i w które miejsce mam strzelać, bo wątpiłam, czy na pewno dobrze to robię. Kolejne przeklęte zadanie, to zejście po schodach do piekielnej bramy. Matko kochana, kto wymyślił coś takiego? Za co? Na pozór taka czynność, jak zejście po kilku schodach wydaje się łatwa. Mamy stąpać tylko po tych, których symbole znajdują się w zielonej księdze, w jaką zaopatrzony jest Jonathan. Problem w tym, że symboli tych idąc na dół nie widać, a nawet jeśli staniemy na dole, nie przekraczając bramy, bo grozi to śmiercią, to i tak nie bardzo je widać, bo większość jest rozmazana i nieczytelna. W tym momencie trzeba się przygotować na rychły zgon lub liczyć na szczęście. Takich newralgicznych, przedziwnych i denerwujących czynności w „Drakuli 2” nie brakuje. Być może, są osoby, którym to nie przeszkadza, ale ja jestem przeciwniczką takich „udziwnień” i „ulepszeń”, z którymi albo sobie nie radzę, albo też się na nie wściekam i pyskuję, a nie lubię tego robić.
Muzyka? W sumie to jej nie pamiętam, nie była pewnie najgorsza, skoro sobie jej nie przypominam, ale i też powalała, skoro nie zapadła mi w pamięć.
Podsumowując, dawno nie grałam w tak zabugowaną, nieprzewidywalną i denerwującą grę. Tylko mój wrodzony upór nie pozwalał mi się poddać, inaczej rzuciłabym ją w kąt i zagrała w coś mniej sterującego. Moja ocena gry jest mikry i smutno niski, bowiem poziom trzymają jedynie zagadki i fajne animacje i kontynuacja fabuły.
Wszelkie Prawa Zastrzeżone.
Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu
Raczej cieńka gra, męczyłem się przy niej niemiłosiernie. 3/10