Tunguska, niezamieszkałe obszary w syberyjskiej tajdze, w której w roku 1908 doszło do ogromnej eksplozji. Powaliła ona na ziemię mnóstwo drzew, na przestrzeni 40 kilometrów. Obraz owej straszliwej eksplozji widziany był w promieniu 650 kilometrów, zaś słyszany w promieniu 1000 kilometrów. Do tej pory, to co wydarzyło się w tym miejscu jest nierozwiązaną zagadką, która nurtuje i zaciekawia niejednego naukowca, ale także pobudza wyobraźnię pisarzy i twórców gier przygodowych. Tak też zdarzyło się w roku 2006, w którym to niemieckie studia Animation Arts i Deep Silver, wypuściły na rynek grę zatytułowaną „Secret Files: Tunguska”.
W Polsce gra pojawiła się z małym opóźnieniem, dzięki firmie Cenega, która nadała jej polski tytuł „Tajne Akta: Tunguska”. Mniej więcej w tym czasie skusiłam się na zakup gry i pełna entuzjazmu zasiadłam przy niej przed monitorem mojego komputera. Wtedy wydawała mi się ona pozycją idealną, prawie doskonałą i pozbawioną wad. Po siedmiu latach zechciałam sobie gierkę przypomnieć i spisać moje wrażenie po jej przejściu. Po skończeniu, uświadomiłam sobie jak te kilka lat temu byłam bezkrytyczna wobec przygodówek i jak niewiele od nich oczekiwałam. Kiedyś gra otrzymałaby ode mnie najwyższą z możliwych ocen, a teraz zastanawiając się nad oceną, mogę dać jej tylko 6, góra 6,5/10 i tylko z powodu całkiem fajnych zagadek, przyjemnej dla oka, jak na te czasy grafiki i prostego interfejsu. Niestety cała reszta to kompletna porażka.
W dziele wcielamy się w dwójkę bohaterów. Pierwszą z nich jest młoda Rosjanka mieszkająca wraz z ojcem na stałe w Berlinie – Nina Kalenkova. Gdy pewnego dnia dziewczyna przybywa do muzeum, w którym pracuje jej tata, nie znajduje go tam. Dozorca i dziewczynka siedząca na ulicy zgodnie twierdzą, że w muzeum kręciły się dziwne zakapturzone postacie, które unosiły się nad ziemią. Nina od razu orientuje się, że jej ojciec został porwany, stara się zgłosić jego zniknięcie miejscowej policji, ale bezskutecznie. W budynku muzeum poznaje współpracownika pana Klenkova, Maxa Grubera, czyli drugą, grywalną postać. Młoda para badając wnikliwie sprawę tajemniczego zniknięcia, trafia na wzmianki o Tungusce, w której to lat temu wiele wraz z kilkoma osobami przebywał jej tata. Prowadził on w tej części świata badania naukowe i wszystko wskazuje na to, że jego porwanie ma wiele wspólnego z tą syberyjską katastrofą. Oboje postanawiają zatem rozwikłać zagadkę i odnaleźć zaginionego.
Tak pokrótce przedstawia się fabuła gry. „Tajne Akta: Tunguska” jest klasyczną przygodówką point&click, z prostym , tradycyjnym interfejsem, który jest oczywiście jej zaletą, tak jak wcześniej napisałam, jedną z niewielu, które w tej pozycji znalazłam. Grę obsługujemy jedynie za pomocą myszy. Jej prawym przyciskiem oglądamy przedmioty, zaś lewym zabieramy i używamy. Dodatkowo twórcy przewidzieli opcję podświetlania hot spostów. Po kliknięciu klawisza spacji na ekranie pojawią się ikonki "lupy", które wskazują graczowi wszystkie dostępne do użycia, zabrania, czy obejrzenia przedmioty.
Również tradycyjnie wygląda ekwipunek, czyli zbiór przedmiotów, które Nina czy Max zbierają podczas rozgrywki. Wszystkie takowe przedmioty trafiają do inwentarza na dole ekranu, który otwiera się, gdy tylko najedziemy na niego kursorem myszki. W owym przepastnym zbiorze rzeczy, zabieramy i nosimy ogromną ich ilość, znajdziemy także dziennik Niny, w którym oprócz streszczenie tego co przyniosła nam fabuła, znajdziemy także podpowiedź do rozwiązania zagadek, które gra nam oferuje. Wybór owej podpowiedzi leży w geście gracza, który może z takowej szansy skorzystać lub też nie.
Graficznie gra wypada całkiem przyjemnie. Jest niezwykle miła dla oka, lokacje są starannie wykonane, dokładne i bardzo szczegółowe. Nie można także przyczepić się w żadnej mierze do udźwiękowienia tej pozycji. Muzyka idealnie wtapia się w to co dzieje się na ekranie monitora, a dźwięki otoczenia brzmią wiarygodnie.
Najmocniejszą stroną dzieła niemieckiego studia są zagadki, których w grze nie zabrakło. Oprócz całego ogromu zadań przedmiotowych, o których muszę wspomnieć w wadach gry, ale o tym później, znajdziemy także zadania typowo logiczne, wszelakiej maści i poziomu trudności. Mamy więc układanie monet w gablocie – rodzaj sudoku, otwieranie sejfu, przyrządzanie mikstury leczącej, odpowiednie ustawianie kompasu i kilka innych. Zadanie są różnorodne i dość ciekawe i większość z nich można logicznie wytłumaczyć.
Niestety logika nie istnieje prawie wcale jeśli chodzi o zagadki przedmiotowe, a szczególnie łączenie przedmiotów i wykonywanie nimi pewnych czynności. Rozbawiło mnie, gdy nasza bohaterka rozpaliła ogień za pomocą słonecznych okularów, czy też rozpuściła gips przystawiając miseczkę z tym składnikiem do letniego (tak wcześniej usłyszeliśmy) grzejnika. Takich dziwnych połączeń jest wiele. Być może autorzy chcieli grę utrudnić, bardziej pogmatwać, ale efekt był raczej opłakany.
W czasie rozgrywki nasi bohaterowie wędrują po różnych częściach świata, bardzo to chwalebne, bo uatrakcyjnia grę i wydłuża, tylko problem w tym, że nie pomyślano, zapomniano, nie chciano, czy już sama nie wiem co, ubrać naszych bohaterów odpowiednio do warunków pogodowych panujących w danym zakątku świata. Nasz Ninka biega po Berlinie w zgrabnej kurteczce i w obcisłych dżinsach i to rozumiem, ale czemu takie samo ubranie twórcy każą jej nosić w rozpalonej słońcem Kubie, a później w zaśnieżonych Himalajach? Na szczęście w ostatnim rozdziale zlitowano się nad biedną dziewczyną i pozwolono jej ubrać kożuszek, bo obawiałam się, że w ostrym syberyjskim klimacie, dziewczyna będzie brnęła w śniegach w tej samej kurtce. O ile zlitowano się nad naszą bohaterką, to już nad Maxem nie. On przez calutką grę biegał w tych samych ciuchach.
„Tajne Akta: Tunguska” została w Polsce wydana w naszym ojczystym języku, w pełnej, polskiej lokalizacji i bardzo tego żałuję. Polski dubbing to istna tragedia. Aktorka podkładająca głos panny Kalenkov nie przyłożyła się do swej roli wcale, ani trochę. Kobieta bez względu jaka tragiczna sytuacja ją spotkała, wyrzucała z siebie słowa niezwykle radośnie, śmiejąc się z rzeczy, z których nie powinna się śmiać, a jej komentarze, sprawiały, że miałam chęć rzucić grę w kąt i nie wracać do niej już nigdy więcej. Miałam wrażenie, że słucham kawałów o przysłowiowej blondynce, choć nasza bohaterka to przecież rudzielec. Nieco bardziej, do swej pracy raczyły przyłożyć się inne postacie gry, między innymi Max.
Podsumowując, gra jest według mnie średniakiem, który, czytając opinie na jej temat mimo wszystko przyciąga wielu graczy, oceniających ją bardzo wysoko. O fenomenie tej pozycji mogą świadczyć kolejne części serii, które przyciągają przed monitor rzesze przygodomianiaków. Mnie jednak, ta akurat część nie zachwyciła, czasami nawet irytowała, choć przyznam się podobały mi się zagadki i przyzwoita długość gry.
Wszelkie Prawa Zastrzeżone.
Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu