Polecam wszystkim.
Monkey Island w tytule i powinno być wspaniale. Tak sobie myślałam, gdy trafił do mnie cyfrowy klucz tej właśnie gry, który otrzymałam od GOG.com, za co serdecznie dziękuję. Wkrótce przekonałam się na własnej skórze jak naiwne i dziecinne było to myślenie. Być może narażę się teraz wielu fanom przygód Guybrusha Threepwooda, ale Escape from Monkey Island to growa katorga przeplatana krótkimi chwilami wytchnienia, a przyczyną takiego stanu rzeczy jest w tym wypadku kilka aspektów. Jakie to elementy wpłynęły na taką, a nie inną moją ocenę? O tym w dość zwięzłej (na ile to możliwe) recenzji, do której Was serdecznie zapraszam.
A ta kontynuuje wątki rozpoczęte w poprzednich częściach. Guybrush z narzeczonego staje się mężem, przez co panna Elaine Marley jest już panią Threepwood. Jest też od niedawna gubernatorem okręgu składającego się z trzech wysp: Mêlée, Booty oraz Plunder. Świeżo upieczone małżeństwo wraca właśnie z miesiąca miodowego, od razu wpadając w niezłe tarapaty. Po pierwsze statek protagonisty zostaje zaatakowany przez piratów, a naszego bohatera spotkamy przywiązanego do masztu i to w naszych rękach (od razu powiem, bardzo sprawnych rękach) leży jego los. Po drugie, atak na statek domorosłego pirata, to nie jedyny problem. Okazuje się, że Elaine została uznana za zmarłą, a co za tym idzie pozbawiona swojego stanowiska, które oczywiście natychmiast chce odzyskać, co nie będzie łatwe, bowiem pojawia się tajemniczy kontrkandydat, Charles L. Charles, który nie zamierza rezygnować z ubiegania się o tę prestiżową pozycję na wyspie. Walka o przywrócenie Ealine do życia i burmistrzowanie, jak się zapewne domyślacie łatwa nie będzie, tym bardziej, iż jak się wkrótce okazuje toczyć się musi także o dom młodej pary, który ma być zrównany z ziemią. Oboje rzucają się w wir, Elaine - walki o władzę, Guybrush - walki o przetrwanie i wierzcie mi, będzie to wyjątkowo pokręcona zabawa.
Tak, tak fabularnie twórcy zaszaleli do tego stopnia, że końcówka zaskoczyć może niejednego fana przygodówek, który w swoim gatunku widział już naprawdę wiele. Autorzy, tym razem studio LucasArts, postanowili ubarwić to co już było wystarczająco „kolorowe” aż do przesady. Opowieść bywa absurdalna, choć nie można jej zarzucić jednego, z pewnością nie jest nudna, nie tylko pod względem akcji, ale i naszpikowania jej elementami nie przestającymi (przynajmniej według mnie) do przedstawiciela klasycznej przygodówki jaką jest seria Monkey Island. Mam na myśli nie tylko straszne sterowanie postacią, ale i liczne elementy zręcznościowe.
Ech… Escape from Monkey Island była grą, z którą "rozprawiałam się" wiele godzin i to nie tylko dlatego, że jest dostatecznie długa, ale przede wszystkim z powodu moich znikomych umiejętności gracza zręcznościowego. Nie macie takowych… to może darujcie sobie czwartą część "Małpiej Wyspy". Gra stworzona przez autorów Grim Fandango, na silniku graficznym tejże właśnie przygodowej produkcji, czerpie z niej najgorsze elementy, czyli konieczność sterowania jedynie klawiaturą i to nie tylko podczas kierowania Guybrushem, ale i w elementach zbliżonych do zręcznościowych lub takimi będącymi. Twórcy zmuszają nas między innymi do szybkiego operowania klawiaturą w celu wybrania odpowiednich opcji dialogu (czynność już na początku gry), by nasz protagonista kopiąc nogą rozżarzone węgle pokierował je w stronę armaty. Wierzcie mi, zadanie wcale nie jest takie proste, jednocześnie będąc najmniej wymagającą czynnością zręcznościową w grze. Nie chce nawet wspominać ile nerwów kosztowała mnie ta gra, ile gorzkich słów posypało się w stronę twórców i ile razy gotowa byłam zrezygnować z zabawy, myśląc sobie, ona ma bawić, a nie wkurzać… wrrr....
Problemy dotyczące obsługi przygodówki, to nie wszystko. Denerwujące sterowanie psuje jeszcze jeden istotny aspekt, irytujące i mylące ustawienia kamery. Wybaczcie, ale w ten przygodowo podobny produkt czasami nie da się grać. Gdy już opanowałam o co w danym momencie chodzi, gdy ogarnęłam beznadziejną obsługę pozbawioną możliwości sterowanie myszą (pytam… dlaczego?) to wszystkie dokonane w grze progresy niwelowało mi ustawienie kamery, a ja błądziłam jak dziecko we mgle, gubiąc drogę i kierunek oraz ciągle powtarzałam… powtarzałam… powtarzałam, aż do znudzenia… ech....
Dodatkowo sterowanie w Escape from Monkey Island nie jest w żadnym razie intuicyjne i zupełnie nie przemyślane. W większości przypadków, żeby cokolwiek się zadziało, trzeba do danej rzeczy, miejsca, czy osoby podejść dostatecznie blisko. Inaczej Guybrush nie wykona żadnej czynności, nie zrobi absolutnie nic.
Wprawdzie nie jestem wielkim znawcą serii, gdyż miałam przyjemność zagrać poprzednio jedynie w część trzecią, ale właśnie The Curse od Monkey Island otworzył mi furtkę ku kolejnym grom z serii, które miałam zamiar przejść i to ta gra pokazała mi jaka śliczna może być "Wyspa Małp". Niestety twórcy części czwartej postanowili odejść od rysunkowej, animacyjnej wersji przygodówki, zmieniając pełna 2D, na mieszaninę 2 z 3D. Dzięki temu zyskaliśmy kanciaste, toporne i brzydkie postaci trójwymiarowe osadzone w świecie wykonanym w rysunkowym, nieco niedbałym, acz kolorowym stylu graficznym.
Lalkowaty, bardzo sztuczny wygląd osób, z którymi przyszło nam spotkać się w kontynuacji serii, w negatywny sposób współgrał ze sposobem ich poruszania, który, delikatnie mówiąc, był dziwaczny. Poza tym Threepwood to chyba jeden z tych bohaterów, który wyraźnie ma gdzieś słuchania komend wydawanych za pomocą przycisków na klawiaturze. Gra ma tyle drobnych, acz wprowadzających w stan zdenerwowania błędów, że rozgrywka jest zwyczajnie trudna. Dziwne zatrzymywanie się protagonisty (często w newralgicznych momentach), kręcenie w kółko, włażenie na ściany, znikanie itp., to tylko nieliczne przykłady bugów, których w tej odsłonie nie brakuje. W połączeniu z elementami zręcznościowymi i okropnym sterowaniem, czynią z rozgrywki istne pole minowe, które grozi eksplozją naszych nerwów niemal na każdym kroku.
Hm... wszyscy gracze, który mierzą się z grami zamkniętymi w jakąś serię, czy też grają w kontynuację przygód danego bohatera, wiedzą doskonale, że zwykle twórcy wplatają w rozgrywkę postaci znane z części poprzednich. Te są nam w jakiś sposób przybliżane czy też przypominane, przez co gracze, którzy postanowili zmierzyć się jedynie z jedną grą z cyklu, nie czują się zagubieni. Niestety w Escape from Monkey Island jest nieco inaczej. Mamy tu ogrom postaci, które przewinęły się w grach poprzedzających tę właśnie część, mamy również zależność między osobami w rozgrywce, ale aspekty te nie są nam należycie wyjaśnione, co sugeruje, iż LucasArts postanowiło zrobić ukłon w stronę graczy obeznanych z serią, trochę spychając na margines tych, którzy z grami z serii Monkey Island jeszcze nie mieli do czynienia.
Taka forma przypodobania się fanom Guybrusha Threepwooda widoczna jest także w pogmatwanym wątku fabularnym, o którym wspominałam powyżej. Pokręcona fabuła została rozciągnięta do granic możliwości i urozmaicona równie przedziwnymi zagadkami.
Przepraszam bardzo serdecznie wszystkich fanów Monkey Island, za tę gorzką recenzję, ale mój stan psychiczny po przejściu Escape from Monkey Island zdecydowanie się pogorszył. Z pewnością absurdalne zadania przygodowe są domeną gier z "Wielkim Piratem" i być może każda gra (nie wiem, grałam raptem w dwie) takowymi zagadkami stoi. W opisywanej przeze mnie produkcji osiągnięto chyba już szczyt możliwości udziwnienia przygodówek, nie tylko przy kombinowaniu przedmiotami, a tych jest sporo (grzebiemy w ekwipunku stale), ale i podczas pseudo zagadek, które są zbyt trudne, nielogiczne i wymagają nieludzkich zdolności zręcznościowych i zniechęcają do gry w sposób niewyobrażalny. Nie będę się pozwólcie dalej nad nimi rozwodzić, bo to raczej bez sensu, ale po raz kolejny powtórzę… to nie jest łatwa gra, oj nie jest.
Niewątpliwie seria Monkey Island słynie ze sporej dawki humoru, zarówno sytuacyjnego, jak i przede wszystkim dialogowego, czego oczywiście w Escape from Monkey Island zabraknąć nie mogło. Problem w tym, że dowcipy, podobnie jak i reszta czyli fabuła, ilość przekombinowanych zagadek i otoczka dotycząca obsługi gry, także bywają nietrafione, przedobrzone a dialogi rozciągnięte makabrycznie.
Do tego dochodzi praca aktorska na średnim poziomie. Postacie może i brzmią całkiem przyzwoicie, wiele znanych już i zupełnie nowych bohaterów, których w grze nie brakuje dają poczucie przyzwoicie wykonanej pracy, ale brak tu tego czegoś… serca włożonego w odgrywaną postać, tak jak to było w przecudownej części trzeciej.
Tak jak już wspomniałam, żaden ze mnie znawca pirackich klimatów Monkey Island, ale ograwszy trzecią część przygód Guybrusha Threepwooda, w czwartej, liczyłam na równie dobrą, a może w skrytości serca, na jeszcze lepszą zabawę… zaznaczam, przygodową zabawę. A dostałam klasyczną przygodówkę zręcznościową z fatalnym sterowaniem, przesadzonymi zagadkami i nieciekawą grafiką. Złość pomniejszały chwilowo fajniejsze elementy, jak choćby humor, ładnie wyglądające tła, czy też ciekawie zarysowane postaci. Niestety to zdecydowanie za mało, by dać grze wysoką ocenę, tak jak to zrobiłam w przypadku części numer trzy. Escape from Monkey Island jest bowiem grą denerwującą, za mało przygodową, będącą kontynuacją serii trochę na siłę. Czytając tę recenzję, weźcie jednak pod uwagę, że jest to moje i tylko moje subiektywne odczucie. Może dla tych z Was, którym nie straszna zręcznościowa część rozgrywki, operowanie klawiaturą to chleb powszedni a absurdalność fabularna sprawia radość, poczują się w grze jak ryba w wodzie. I tego właśnie Wam życzę!
Świetna gra, mało spotykane połączenie dobrego humoru i rozgrywki na bardzo dobrym poziomie. 10/10 w pełni zasłużone.
Wszelkie Prawa Zastrzeżone.
Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników.
Korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu
Słaba gra.