Zostałem nagle obudzony przez chyba najbardziej znienawidzony przeze mnie dźwięk – alarm budzika; okropność. Kilkukrotnie zamrugałem powiekami, upewniając się, czy to na pewno mojej osoby tyczy się wezwanie do wstania z łóżka, ale niestety nie spostrzegłem niczego, co przeczyłoby tej teorii. Wstaję. Z niewielkiej oddali dochodzi do mnie niewyraźny głos. Najprawdopodobniej mojego wujka. Idę więc.
Wuj Lüfti stoi na zewnątrz i sztorcuje mnie swoim bełkotem. Od razu, jeszcze na wpół śpiąc, dostosowuję się do jego poleceń. – Scheiße – zakląłem pod nosem – Niby mamy wyjeżdżać, ale samochód nadal w rozsypce. Teraz mam latać i wszystko montować?
Lufcik jednak każe, to muszę zrobić. Na podjeździe przed garażem stoi samochód. Wujasek twierdzi, że nosi nazwę Łajka. Ja jednak wiem, że ten model to swojski Trabant 601 i to w wersji deLuxe! Nic to. Wlokę się na stertę złomu stojącą obok i wymontowuję potrzebne drzwi z jakiegoś wraku. Nawet ich brakuje.
Po włożeniu niepasującego kolorystycznie elementu do naszego wehikułu wuj mówi, że trzeba zająć się silnikiem. Wracam do garażu i mimowolnie spoglądam na kalendarz. 1990 rok, niedługo po obaleniu muru berlińskiego. W całej Europie zmiany. Tylko u nas stara bieda.
Biorę komplet kół i lewarek. Teraz najłatwiejsza część; zamontowanie ogumienia. Jak to możliwe, że to wszystko trzyma się tylko na jednej śrubce i nie odpadnie podczas jazdy? Nie wiem, nie moja sprawa. Grunt, żeby jechało. Zamontowałem opony z z felgami. Teraz dalsza część zabawy. Wracam. Chwytam pod pachę cały blok silnika, w drugą rękę akumulator oraz świece zapłonowe i wracam do tego nieszczęsnego auta. No tak; zapomniałem otworzyć maski. Upuszczam więc silnik, pociągam za wajchę pod kierownicą i wreszcie otwieram klapę. Montuję zabrane komponenty. Robię jeszcze następnie parę rundek z powrotem po resztę części i płyny. Silnik to dwusuw, więc oprócz benzyny potrzebuje jeszcze trochę oleju dla spokojnej pracy. W przeciwnym wypadku nasz pojazd wykrzyczy się gdzieś w połowie drogi i pozostanie mi jeno pchać go do najbliższego sklepiku z częściami.
Wujek z nosem spuszczonym na kwintę ładuje się do naszej farbowanej łajki. Wreszcie jesteśmy gotowi do pierwszej części podróży!
Etap pierwszy – Nach Dresden!
Nareszcie wsiadłem do mojego pojazdu. Mojego? Robię za szofera dla mojego nieszczęsnego wujka, który ma jakiś niejasny interes do załatwienia w Turcji. Ten stary piernik nic nie chce powiedzieć. Może potem będę miał okazję poznać jego cel.
Z zamyślenia wyrywa mnie natarczywy głos. Mój pasażer przed wyruszeniem w drogę każe mi zerknąć na mapę i wybrać dogodną wersję trasy. Nie skupiając się wiele na przypisach, wybrałem drugą opcję z trzech. Ruszyłem. Prędkościomierz na desce rozdzielczej wyskalowany do 140 km/h. Żeby tylko dało się tyle uzyskać…
Duszę na pedał gazu, jednak nic się nie dzieje. A nie, chwilka. Rozpędzam się powoli, naprawdę powoli. Na pierwszym zakręcie próbuję skręcić. Samochód robi to, ale z pewnym oporem. Po kilku minutach jazdy wiem jedno – jeśliby do prawdziwej mydelniczki przymocować kółka, prowadziłoby się ją w ten sam sposób.
Jadę w ciszy i chłonę otoczenie wraz z krajobrazem. Czasem wujek wspomni coś pokrótce, wprowadzając kontekst historyczny do naszej wyprawy, lecz informacji jest jak na lekarstwo i nie oszukujmy się – Lufcik nie jest wybitnym znawcą jeśli chodzi o przeszłość demoludów.
W czasie drogi oglądam widoki za przednią szybą. Jednak przyprawia mnie to tylko o depresję. Stonowana kolorystyka
Wsiadając do auta, zwróciłem uwagę na jeszcze jedną rzecz. Na początku podróży wartość licznika wynosiła równe zero. Zero. Miejsc na kolejne z kolei cyfry nie brakuje, więc wnioskuję, że licznik się przekręcił. I biorąc pod uwagę stan trabancika – raczej nie raz.
Jadę całkiem równą autostradką zauważyłem stojący na poboczu wrak innego trabanta. W zdecydowanie gorszym stanie od mojego. Zatrzymałem się obok. Czy warto sprawdzić? Warto. Wychodzę.
Wiele nie znalazłem. Całkiem dobre koło, które zaraz schowałem do bagażnika i jakiś kartonik. Nie wiem, co w środku; otworzę w mieście, gdzie będzie możliwość opchnąć zawartość. Też „leci do tyłu”.
Jadę dalej. Już zmierzcha, bo zmarnowałem trochę czasu wcześniej. Z drogowskazów dowiaduję się, że już wkrótce Drezno. Nareszcie! Tyle czasu już się wlokę, wreszcie będę mógł wypocząć. Tylko, że z boku pojawiła się dróżka, prowadząca chyba do jakiegoś zabudowania. I tak nie zdążę przed zmierzchem, to warto zajechać. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów i moim oczom ukazuje się stacja benzynowa. Nic specjalnego. Już miałem zawracać, gdy moją uwagę przykuła jej nazwa – „Hovno olej”; chyba po czesku. I tak, po polsku oznacza dokładnie to, o czym myślicie.
Wróciłem na główną drogę. Kilka minut i jestem w Dreźnie. Odstawiam wujka do motelu, który już chce się położyć. Ja jeszcze jadę do sklepu wielobranżowego. Otwieram tam znaleziony karton i sprzedaję kilkanaście paczek znalezionych tam papierosów. Mały, ale solidny zarobek; nie wystarczy na zestaw narzędzi i zapasowe opony i benzynę, której dolałem do pełna z dystrybutora stojącego przed wejściem. Po drodze do pokoju zajrzałem jeszcze do oficjalnego sklepu Łajki, jednak na razie nie stać mnie nawet na nowy pojemnik na wodę do moich spryskiwaczy. Trudno, może innym razem.
Swoją drogą; całkiem małe to miasto. Spodziewałem się kilkusettysięcznej metropolii, a tutaj dosłownie dwie uliczki. Nieważne; po ciemku i tak nic nie widać.
Już chciałem położyć się do łóżka, gdy zauważyłem wujek stoi nieruchomo obok swojego. Chyba złapał zawiechę. Nic to, na pewno do jutra wydobrzeje. Tymczasem uderzam w kimono.
Etap drugi – na Sturov!
Obudziłem się, wujka w pokoju niet. Pewnie siedzi już zniecierpliwiony w samochodzie. Tym razem szybko zwlekam się z łóżka i schodzę. Tak jak myślałem – Lufcik zniecierpliwiony, w tej swojej psychodelicznej żółtej marynarce stoi obok maszyny. Wsiadamy.
Dojeżdżamy do przejścia granicznego. Od celnika słyszę znajome: „
Papers, please!”. Podaję usłużnie, a ten przypomina mi o wyborze dalszej trasy. No tak. Wyciągam mapkę i wybieram najkrótszą dostępną. W końcu wtedy będę szybciej na miejscu, prawda? Oj jak ja się myliłem!
Ruszam. Dosłownie nagle pogoda zmienia się. Wraz z opadnięciem liczby FPS zaczęły się opady deszczu. Droga w porządku; równa i wyasfaltowana. Wszystko zapowiada dobrze.
Jednak niespodzianka. Przypomniałem sobie o ikonce oznaczającą nierówną nawierzchnię, gdy zjechałem z głównej drogi. Przede mną roztaczała się kręta dróżka pełna dziur, błota i wąskich fragmentów.
„– Dobra. Muszę wypić piwo, które nawarzyłem” – pomyślałem i ruszyłem swoim klekotem. Deszcz padał niemiłosiernie; włączyłem wycieraczki, ale niewiele to dało. Najgorsze było jednak błoto, w które zdarzyło mi się parę razy wjechać ze sporym impetem. Wycieraczki nie zmazywały brudu z przedniej szyby. Wiedziałem, że muszę użyć spryskiwaczy, lecz za Chiny nie mogłem znaleźć wajchy odpowiedzialnej za ich włączenie. Wreszcie, gdy już nie mogłem zobaczyć nic, stanąłem ponownie przystąpiłem do przeglądu deski rozdzielczej. Wreszcie jest! Na końcówce drążka od uruchomienia wycieraczek znajduje się mikroskopijny przycisk. Wreszcie szyba czysta! Wyszedłem jeszcze z samochodu, by zrobić ogólny przegląd ogumienia, gdy spostrzegłem, że przy drodze leży karton. Siup do bagażnika!
Jadę dalej. Powoli zmierzcha, a przede mną jeszcze kawał drogi. Spodziewałem się, że krótsza trasa będzie szybsza, ale wyasfaltowana nawierzchnia pewnie zapewniłaby mi rychlejszy dojazd. Ale z drugiej strony – na pewno podróż byłaby uboższa o nowe doświadczenia i cenny ładunek.
Po drodze udało mi się odkryć, że nie muszę wcale jechać w ciszy. Po moje prawej stronie moją uwagę zwróciło radio. Z radością nadusiłem przyciski, a po krótkim niemieckim komunikacie rozbrzmiała muzyka. Uszczęśliwiony podkręciłem trochę głośność, jednak surowy głos Lufcika przywrócił mnie do porządku.
Widzę drogowskaz. Jeszcze 70 km. Ale z lewej strony dostrzegam budynek. Może a nuż uda się znaleźć w środku coś ciekawego!
Nie zawiodłem się. Wnętrze całkowicie pustego domu (zabrakło nawet ścian działowych) skrywało jedynie skrzynkę zabezpieczoną kłódką. Trudno – spróbuję ją jakoś otworzyć w mieście. A tymczasem znowu do bagażnika!
Wreszcie dojechałem. Po wjechaniu na prostą drogę moim oczom ukazało się miasteczko. Wujka znowu wysadziłem przy motelu, a sam pojechałem do sklepu. Po tankowaniu i umyciu karoserii zatachałem do wnętrza skrzynkę wraz z kartonem. Otworzyłem ostatni i spostrzegłem, że skrywa on kilka butelek wina. Na granicy z Węgrami na pewno jest w cenie! Sprzedałem je i kupiłem łom, który posłużył mi do otwarcia drewnianego opakowania. A w środku kilkanaście opakowań leków! Znowu sprzedałem ze sporym zyskiem!
Jako że moje opony są praktycznie na wykończeniu, dokupiłem pół kompletu i od razu wymieniłem przed wejściem. Teraz przednie w porządku, ale nadal obawiam się o tylne. Musi mi wystarczyć zestaw naprawczy, po który jeszcze wróciłem. Wracając do pokoju wstąpiłem do dystrybutora części Łajki. Nie było mnie stać na wiele nowych elementów, ale za uzyskane marki kupiłem większy zbiornik paliwa (pozwoli mi nie martwić się, że zabraknie w trasie) oraz bagażnik dachowy. Dzięki temu na pewno zabiorę wszystko, co spotkam na swojej trasie.
Już miałem się kłaść spać, ale zerknąłem na śpiącego wujka. Pochrapywał miarowo, leżąc spokojnie na plecach. Nadal trzymał w ręce swą nieodłączną walizkę, lecz tym razem zauważyłem odchył od normy. Podczas całej drogi Lüfti pilnował, żeby jego neseser był zamknięty, teraz jednak ten otworzył się całkowicie. Próbowałem to zignorować, tłumacząc sobie, że to nie moja sprawa, jednak ciekawość mnie zmogła i zerknąłem do środka. Mój wzrok padł na stosik papierów. Chwyciłem je i zacząłem przeglądać. Znalazłem jakiś telegram z ministerstwa o nieudzieleniu zezwolenia na przewóz ładunku, list od rodziny opisujący problemy związane z imigracją i fragment jakiegoś artykułu…
Oprawa i mechanika Jalopy
Wszystkie trasy generowane są proceduralnie. Nie tyczy się to oczywiście miast, do których lepiej przyłożono rękę, lecz nie są one niczym więcej niż paroma uliczkami na krzyż.
Na plus liczą się wszystkie kwestie związane z samym trabantem. Można czerpać frajdę z tuningowania, dokupując kolejne elementy jego wyposażenia czy zmieniać kolor lakieru. Miła odmiana – zwykle stare modele samochodów występują tylko w wątpliwej jakości ścigałkach, a ich prowadzenie jest do siebie bliźniaczo podobne. Szkoda jednak mimo wszystko, że nie jest nam dane zasiąść za kierownicą na przykład łady 210, skody czy poczciwego garbuska.
Ciekawie wprowadzono wątek ekonomiczny. Na start dostajemy niewielką ilość gotówki, przez co jesteśmy zmuszeni radzić sobie sami. A pomagają nam w tym rozmaite pakunki, na które gdzieniegdzie natykamy się podczas naszej podróży. Ceny poszczególnych produktów wahają się w stosunku do krajów – ale musimy uważać! Nie wszystkie produkty można przewieźć przez granicę, a odkrycie ich przez celnika zakończy się niemiłą dla naszego portfela grzywną.
A jeśli chodzi o grafikę to… jest brzydko. Wiadomo; twórcy przyświecało założenie, że otoczenie ma jak najbardziej przypominać szarawą rzeczywistość krajów bloku wschodniego. Nie powinno to jednak tłumaczyć tego, że prawie wszędzie panuje zwyczajna brzydota. Szarobura kolorystyka pokrywa powierzchnie o naprawdę znikomej liczbie poligonów. Droga, drzewa, chmury – to wszystko okropnie kanciaste. Chociaż czy powinniśmy wiele wymagać od pojedynczego twórcy, który i tak dostarczył nam w pełni gotowy produkt? Na plus wybijają się jednak deska rozdzielcza. Jej elementy są dosyć czytelne, także rozmaite wajchy i dźwignie rozmieszczono w racjonalny sposób. Szkoda tylko, że czasem trudno w nie wcelować myszką.
Obrazu całości nie polepsza niestety polskie tłumaczenie. Okazjonalnym tłumaczeniom naszego wujka towarzyszą błędy stylistyczne i gramatyczne. Szkoda, że nie przyłożono się do przetłumaczenia nawet tak niewielkiej ilości tekstu.
Recenzja Jalopy - Podsumowanie
Gruchot. Brzydki gruchot. Kapryśny gruchot. Ale pocieszny. Z odrobiną zrozumienia dojedziesz razem z nim do celu. Jalopy to dosyć siermiężna gra. Przy pierwszym podejściu prawie mnie do siebie zniechęciła. Dopiero po zrozumieniu mechanik tam panujących doceniłem to duże dzieło niewielkiego studia. Tak jak w przypadku trabanta; pod tą nieurodziwą, można tak rzec, karoserią jesteśmy w stanie dostrzec coś więcej nad zwykły samochód.
Warto dać Gruchotowi szansę. W końcu jak wiele spotykamy na co dzień gier, które pozwolą nam chociaż w niewielkim stopniu zetknąć się z czasami minionymi przecież nie tak dawno?
Dobre dla ludzi, którzy mają sentyment do samochodów minionej epoki ;).