Szwecja, 1989 roku. Wszystko zaczyna się dość niewinnie. Jedziemy sobie na wycieczkę podziwiać archipelagi. Odcięci od świata, wraz ze znajomymi rozkoszujemy się mniej dostępnymi zakamarkami naszego pięknego kraju. W czasie powrotu, sielankę psują nam rakiety lecące w naszą stronę. No i kłopot. Co to się stało? Generation Zero po krótkim wstępie poglądowym oraz poniekąd historycznym wrzuca nas od razu na głęboką wodę. A jest nią alternatywny świat osadzony właśnie w Szwecji sprzed lat. Lądujemy na plaży, jedyne co mamy przy sobie to własne ubrania. I dudniące wręcz w głowie pytanie. Co do... się stało? Eureka! Widzimy dom. Palą się światła, no więc ktoś musi być w środku. Idziemy tam pełni nadziei. I lipa. No i zaczyna się tak zwana jazda.
Avalanche Studio postarało się, aby zaszczucie i ciężka atmosfera nas nie opuszczały, z głośników sączy się więc delikatna aczkolwiek niepokojąca nutka. Kiedy rozglądamy się wokół, nie widzimy żywego ducha, poza ewentualnymi wspólnikami w niedoli w postaci innych, maksymalnie trzech graczy. Zaczyna się więc chodzenie. I jeszcze więcej chodzenia. Wręcz do znudzenia. Od czasu do czasu napotkamy mało przyjazne maszyny, które nie zastanawiając się zbyt długo otwierają ogień, kiedy tylko zorientują się, że jesteśmy w pobliżu. Na początku są to „psopodobne” i mało problematyczne stworki. Z czasem sytuacja się zmienia. Są i latające małe „badziewia”, które dosłownie trąbią i informują innych „złych” o naszym położeniu. Zwiedzając bądź co bądź piękne okolice napotkamy różne schrony, bunkry i temu podobne twory, gdzie również wyskoczą na nas tym razem „pająkopodobne” małe, ale straszliwie zajadłe robociki, które skacząc nam na głowę robią nam krzywdę.
Z czasem oczywiście roboty są coraz większe, bardziej wymagające, problematyczne zarówno w gabarytach jak i wytrzymałości na nasze ataki. Tak usilnie próbujące nas zabić maszyny, przeszkadzają nam w ściganiu resztek ludzkości, która gdzieś się wyniosła. Nie wiadomo gdzie. Zostawiają nam strzępki informacji, a my gonimy za nimi po różnych bezpiecznych miejscach, które z czasem przestają być bezpieczne i wszyscy musieli wiać tak nagle, że na stołach pozostały na przykład kotleciki i kartofelki niedojedzone, w dodatku jeszcze ciepłe. Niestety gra z czasem zaczyna się robić przewidywalna pod tym względem. Z góry wiemy, że w kolejnej lokacji spotkamy wielkie nic. Przynajmniej w kwestii ludzi. Czy to wystarczy, aby zatrzymać naszą uwagę na dłużej? Otóż niestety nie.
Czym jest Generation Zero?
Tak się zastanawiałam, do jakiego gatunku zaliczyć Generation Zero. Avalanche Studio zaserwowało nam w sumie niezłą mieszaninę. Na pewno jest to pierwszoosobowa gra akcji, strzelanka i z pewnością ma elementy survivalu. Niektórzy są w stanie dopatrzeć się horroru. W sumie mnie to nie dziwi, bo jak wspomniałam zaszczucie jest tu wyczuwalne, ciągle czekamy aż coś na nas wyskoczy, nasłuchujemy najmniejszych odgłosów świadczących o obecności wroga. Przeciwnika groźnego i kompletnie nam obcego. Z czasem możemy się co nieco o robotach dowiedzieć. Jakie ich rodzaje wydają konkretne dźwięki, jak reagują, jaką moc mają ich działa, jakie są ich słabe punkty. To pozwala się nam czasami odprężyć. Łącząc to z pięknem okolicy, w co spokojniejszych momentach można nawet zapomnieć gdzie i po co sie znaleźliśmy. Jeśli chodzi o survival... To jest go niestety stosunkowo niewiele. Nie musimy szukać jedzenia czy picia, żeby przeżyć. Chodzimy po domach, bunkrach, przeszukujemy porzucone auta, kontenery i tym podobne gadżety. Tam czekają na nas bronie, ich ulepszenia, apteczki, zastrzyki z adrenaliną, fajerwerki czy radia odwracające od nas uwagę przeciwników, czy też butle z gazem, które skutecznie robią za bomby. W tym momencie muszę podkreślić, że szukanie tych wszystkich rzeczy (a jest ich naprawdę dużo) jest dość proste. Co sprawia człowiekowi pewien zawód, bo wszystko otrzymujemy jak na tacy. Nie musimy zbierać nic na zapas, bo wiemy, że za rogiem będzie na przykład dom, w którym znajdzie się skrzynka, która najprawdopodobniej zaopatrzy nas w potrzebne rzeczy. Jedyną uciechą jest ulepszanie broni, bo tutaj rzeczywiście kolejne tłumiki czy lunety mogą być lepsze od tych, które już posiadamy. Wtedy można pobawić się w małego konstruktora. Mamy również możliwość decyzji, czy idziemy z robotami na otwarte starcie, czy może raczej wolimy przejść boczkiem i nie zwracać na siebie uwagi, przynajmniej w miarę możliwości. Tutaj dużą rolę ogrywa to, czy bawimy się sami, czy też ze znajomymi, bądź przypadkowymi graczami, których w sumie gra wynajduje nam dość sprawnie. W tym przypadku niestety nie wszyscy chcą współpracować. Przykra była sytuacja, kiedy zamiast jakiejkolwiek integracji i współpracy – skoro już znaleźliśmy się w tym piekle razem – ludzie wycofywali się z gry, bądź odwracali tyłkiem i robili co swoje. Ale to już nie jest kwestia gry, a mojego „niefarta”. Przeszkadzać może również trochę fakt, że na przykład żadnego napotkanego samochodu, czy choćby roweru nie możemy użyć. Przebiegamy setki (dosłownie – gra to liczy) kilometrów na nogach, a jedynym „przyspieszeniem” jest możliwość odbywania szybkich podróży między lokacjami do tak zwanych safehouse’ów, ewentualnie miejsc w których pozostawiliśmy radiostację. Po naszej przegranej również w te miejsca w najbliższej od nas odległości jesteśmy teleportowani. Wrogowie się odradzają, ale jakby... słabsi? Takie odniosłam wrażenie.
Graficznie? Super
Grafika gry mnie całkowicie ujęła. Okolice są piękne, woda, refleksy i to wszystko, co sprawia, że na naturę chce się patrzeć są super dopracowane. Pełnię księżyca można podziwiać... aż do jego zachodu, bo oczywiście cykl dnia i nocy jest zachowany. Ten kawałek Szwecji został odwzorowany dość dokładnie, jednak twórcy zmodyfikowali go oczywiście na potrzeby gry. Na tyle na ile na naturę nie można narzekać, to niestety na wnętrza wszelkiego rodzaju już tak. Są do znudzenia powtarzalne. Jakby dosłownie kilka pomieszczeń tylko tasowano między sobą i to też nie zawsze. Brakowało mi możliwości interakcji z napotkanymi przedmiotami innymi niż skrzynki i tym podobne. Jedynym rarytasem była możliwość zapalenia lub zgaszenia światła. Nie sprawdzimy co jest w lodówce, ani nie wyłączymy pozostawionego przez mieszkańców telewizora. Bardzo prawdopodobne, że ograniczeniem tutaj był budżet. Ale czy z drugiej strony może on być wymówką?
Coś tu nie zagrało...
Generalnie na samym początku byłam zafascynowana Generation Zero. Urzekła mnie możliwość wyboru postaci. Mogłam być kobietą, lub mężczyzna, mieć włosy ciemne lub jasne. To samo z kolorem skóry. Naszą wolą była też kwestia ubioru. Fakt faktem, że później niewiele nam było dane z postacią naszą obcować, a jedyne co widzieliśmy, to od czasu do czasu ręce, lub mignięcie całości kiedy zostaliśmy pokonani. Tak czy inaczej pierwszym zawodem było to, że... nasza postać jest nijaka. Po prostu. Ot człowieczek, z którym nie mamy możliwości się utożsamić, bo nijak nie możemy go poznać. Biegamy tylko za pomocą jego nóg z od punktu do punktu jak przysłowiowy osiołek za marchewką. Żadnych porywów serca. Zresztą zawód ten sprawili nam sami twórcy, bo w ich grze Just Cause, chociażby poczciwego Ricko można było obdarzyć jeśli nie sympatią to przynajmniej zauważeniem, że takowa istnieje. Był KIMŚ. Kolejnym ale, które nie dawało mi spokoju jest niestety nuda. Może dopaść nas w przebijaniu się przez fabułę, która po kilku godzinach gry robi się powtarzalna a co z tym idzie nieciekawa. Ileż razy można zwiedzać tak samo skonstruowane budynki, czy bunkry. Wrogowie też z czasem zaczynają być znani i nie budzą takiego przerażenia. A końca nie widać. I tak godzinami można siedzieć i zwiedzać i chodzić i w sumie mieć z tego niewiele więcej, niż punkty doświadczenia, które możemy umieścić sobie z czasem z drzewku umiejętności. Jest jeszcze jeden problem, który rzucił mi się w oczy. Jak wspomniałam wcześniej, grafika jest super. Natomiast znalazło się kilka niedociągnięć typowo graficznych, których po grze od tak znanego studia bym się nie spodziewała. Chociażby przenikanie przedmiotów przez ściany. Na tyle, na ile byłam w stanie znieść skrzynki, które w połowie były w budynku, a w połowie poza nim, tak sytuacja ta w trakcie walki, kiedy próbuje się schować w jakimś pomieszczeniu już była mocno uciążliwa. Bywało, że część robotów „przechodziła” do środka i niestety mogła mnie zauważyć a co za tym idzie odstrzelić bez większych problemów. Jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa pryskało więc jak bańka mydlana. Bawiły mnie również drzwi niektórych ciężarówek, które po otwarciu... nadal pozostawały zamknięte. Podwójne drzwi? Nie sądzę. Kolejne niedopatrzenie niestety.
No i na koniec... - Podsumowanie recenzji Generation Zero
Podsumowując. Generation Zero, to gra z zaprzepaszczonym troszkę potencjałem. Pomysł był rewelacyjny, na tyle że nie przeszkadzał fakt, że coś podobnego już wcześniej było. Ale realizacja w tym przypadku poległa. Może nie na całej linii, ale w sporej części. Mały budżet gryzł w oczy. A szkoda, bo wszystko zapowiadało się naprawdę dobrze. Pierwszych kilka godzin dawało nadzieję, tylko że czekanie na ciąg dalszy jej szybko pozbawiło. Nie mogę powiedzieć, że rozgrywka mi się nie podobała. Jak najbardziej, dobrze wspominam czas spędzony z grą, lecz zbyt dużo jest „ale” by z czystym sumieniem każdemu ją polecić. Mimo to, dla chętnych aby dać jej szansę, gra dostępna jest na komputery osobiste, PlayStation 4 oraz Xbox One. Do ideału sporo brakuje, ale może klimat i natura przedstawiona w piękny i barwny sposób wystarczą, żeby ktoś pokochał Generation Zero?
Dziękujemy twórcom za udostępnienie kopii recenzenckiej Generation Zero
Testowaliśmy wersję na komputery osobiste (Steam).