Co stanie się, kiedy za produkcję pełnoprawnej gry platformowej weźmie się studio, które do tej pory opracowywało jedynie elementy graficzne? Odpowiedzią na to pytanie jest
Lost Orbit: Terminal Velocity stworzone przez zespół Pixelnauts. Jak wspomniałem, tytuł na taką skalę jest debiutem tych twórców, a ich doświadczenie w programowaniu wizualiów widać już po pierwszym uruchomieniu gry.
Głównym bohaterem Lost Orbit jest Harrison, astronauta, którego statek został zniszczony. Mężczyzna ucieka z wybuchającej maszyny i podejmuje się karkołomnej misji powrotu do cywilizacji za pomocą osobistego plecaka odrzutowego oraz wykorzystując przyciąganie mijanych ciał niebieskich. Być może zadanie nie wydaje się aż takie trudne, dopóki nie dowiemy się, iż do przebycia Harrison ma kilka systemów gwiezdnych…
Mechanika Lost Orbit nieco przypomina gry platformowe, gdyż poruszamy się tylko po jednej płaszczyźnie. Jak mówiłem we wstępie, główny bohater korzysta z sił przyciągania mijanych planet i obiektów zagubionych w kosmosie, czasami także posługuje się posiadanym plecakiem odrzutowym. Ta druga metoda jest jednakże dość ryzykowna, ponieważ bardzo szybko spala posiadane przez niego zapasy paliwa.
Przyjemny początek zabawy...
Już na samym początku warto zwrócić uwagę na ładną, przyjemną dla oka oprawę graficzną, utrzymaną w nieco komiksowej stylistyce. Nadaje to całości gry lekki i śmieszny klimat. Trzeba jednak wspomnieć, że beztroski gracz bardzo szybko zostanie wyprowadzony z atmosfery relaksu, kiedy doprowadzi do śmierci Harrisona. Nieuważny manewr lub zahaczenie o mijany obiekt kończy się zaskakująco brutalnym zgonem. Rozbita szybka hełmu, wielka plama krwi, a nawet sytuacje, w których po bohaterze zostaje sam szkielet, zdarzają się co chwilę! Przyznam, taka nagła zmiana atmosfery produkcji była dla mnie dużym szokiem. Ślady po porażkach gracza zostają na rozgrywanej planszy aż do jej przejścia, więc pozostałości Harrisona jeszcze jakiś czas będą przypominać o naszych niepowodzeniach.
Minusem Lost Orbit, który rzuca się w oczy zaraz po uruchomieniu programu, jest dość słaba polska wersja językowa produkcji. Wiele błędów stylistycznych i ortograficznych przypominało mi o tłumaczeniach dokonywanych za pośrednictwem darmowych translatorów online. Z tego powodu już po kilku minutach gry zdecydowałem się na dalszą zabawę w oryginalnej wersji językowej, co polecam wszystkim zainteresowanym, których rażą błędy w dialogach „profesjonalnych” gier.
Z towarzystwem zawsze jest lepiej
W pewnym momencie rozgrywki do Harrisona dołącza mały robot, Atley, który od samego początku pełnił funkcję narratora. Jest on swego rodzaju przewodnikiem głównego bohatera, towarzyszem jego beznadziejnej wędrówki przez kosmos. Bez towarzysza rozgrywka byłaby pusta, wręcz nudna. To relacja robocika z astronautą staje się główną osią całej fabuły. Żartobliwe dialogi, narodziny swego rodzaju przyjaźni sprawiają, że gracz chce grać dłużej, aby dowiedzieć się, jak potoczy się dalej akcja. Lost Orbit to poważna opowieść o samotności, utracie bliskich i samokontroli, w której smutek i powaga są przełamane właśnie przez nietypową przyjaźń Harrisona z Atley'em.
Jeśli chodzi o samą rozgrywkę, początkowo daje ona dużo satysfakcji i pozwala zrelaksować się przed ekranem. Na drodze gracza pojawiają się liczne planety i obiekty, które pozwalają na używanie takich funkcji jak teleportacja, przyspieszenie, wyskoki czy zatrzymanie się w wodnej bańce. Z czasem jednak poziom trudność wyraźnie wzrasta, a grający na PC (tak jak ja) zaczyna odczuwać, że Lost Orbit to produkcja zaprojektowana wyraźnie z myślą o konsolach. Sterowanie za pomocą klawiatury jest mało intuicyjne, niewygodne, a nawet frustrujące, kiedy bohater nagminnie ginie w jednym i tym samym momencie poziomu. W takiej sytuacji gracz może całkowicie zapomnieć o wcześniejszym relaksie związanym z zabawą. Nadchodzi wtedy moment, kiedy należy raczej poćwiczyć samokontrolę.
Przełomowe momenty fabuły
Lost Orbit: Terminal Velocity są od siebie oddzielone dość długimi okresami nudnawych poziomów, co staje się dość męczące. Gra oferuje z początku rozbudowany system ulepszeń ekwipunku Harrisona. Możemy wykupić dla niego dodatkowe bomby, większe zasoby paliwa oraz wiele innych. Po dłuższym czasie spędzonym z
Lost Orbit okazuje się jednak, że rozwój postaci jest bardzo łatwy (walutą są diamenty, którymi gracz jest wręcz zasypywany) i dosyć szczątkowy. Co i tak stanowi zaletę tego typu tytułu.
Specyficzne zaskoczenie w... endgame'ie!
Lost Orbit wraz ze spędzonymi w produkcji minutami staje się o wiele trudniejsza, ale fabuła gry także wyraźnie się rozwija. Jesteśmy świadkami kompletnej zmiany atmosfery tytułu, kiedy w przestrzeni kosmicznej napotykamy setki trupów, nieprzyjazne bestie, a nawet zniszczone planety. Do kulminacji możliwości twórców ze studia Pixelnauts dochodzi w finale zabawy, gdy cały model rozgrywki zostaje zmieniony. Co więcej, nie jest to koniec produkcji, gdyż przed grającymi otwiera się niesamowicie rozbudowany Epilog. W tej dodatkowej kampanii mamy okazję po raz pierwszy zobaczyć Harrisona, a także poznajemy jego siostrę - Caylin. Podróże statkami kosmicznymi, walka z piratami i eskorty konwojów atomowych — po raz pierwszy spotkałem się z sytuacją, kiedy kampania dodatkowa bije na głowę jakością podstawowy przebieg tytułu. Epilog daje nam dokładny wgląd w uniwersum gry, poznajemy sytuację polityczną w tym świecie i naszych bohaterów. Warto ukończyć tę grę, chociażby dla tych dodatkowych misji.
Na koniec wymienię kilka pomniejszych plusów i jeden minus
Lost Orbit, które mają jednak duży wpływ na moją ocenę całej produkcji. Ogromną zaletą gry jest dopracowana muzyka, która zmienia nastrój wraz z rozwojem akcji. Zaczynamy od spokojnych, pulsujących rytmów, aby przejść do budzących grozę, wibrujących gitarowych riffów w kulminacyjnych momentach fabuły. Podczas przygody będziemy przelatywać przez różnorodne systemy gwiezdne, z których każdy zachwyca inną kolorystyką, funkcjami specjalnymi i klimatem. Dzielą one
Lost Orbit: Terminal Velocity na swego rodzaju akty składające się z kilkunastu poziomów.
Kolejną zaletą są bardzo częste automatyczne zapisy, które nieco niwelują frustrację wynikającą z wysokiej częstotliwości zgonów głównego bohatera. Należy także zwrócić uwagę na liczne mrugnięcia w stronę obytego popkulturowo gracza, który pomiędzy mijanymi planetami może zauważyć takie odniesienia do innych dzieł, jak chociażby słynną budkę telefoniczną z serialu Dr. Who!
Nie obyło się bez wad...
Ostatnia uwaga dotyczyć będzie jednak wady, która okazała się niesamowicie denerwującym mankamentem. Sterowanie w Lost Orbit zostało wyposażone w przycisk odpowiedzialny za samobójstwo głównego bohatera, który bardzo lubi nieumyślnie się wciskać lub mylić z klawiszem „bomby”. Funkcja ta jest tym bardziej okrutna dla nieostrożnego gracza, gdyż taki zgon przenosi Harrisona na sam początek przechodzonego poziomu, a nie do punktu kontrolnego. Trudno nie rwać sobie włosów z głowy, a gwarantuję, że każdemu graczowi pomyłka ta zdarzy się minimum kilka razy….
Podsumowanie recenzji Lost Orbit Terminal Velocity...
Podsumowując,
Lost Orbit: Terminal Velocity jest grą całkiem dobrą, jednak zdecydowanie nieprzeznaczoną na komputery osobiste. Początkowo relaksująca rozgrywka staje się szybko frustrującą walką o przejście każdego poziomu, co skutecznie odstrasza od chęci dalszego przechodzenia fabuły. Sama historia przedstawiona w tytule jest bardzo ciekawa, chociaż rozwija się powoli.
Lost Orbit to typowa zręcznościówka, okraszona piękną muzyką i grafiką z dodatkiem opowieści o przyjaźni między astronautą i robotem. Jestem pewny, że wielu graczom taka mieszanka bardzo przypadnie do gustu. U mnie uczucia są mieszane, chociaż przeżyłem z tą grą kilka chwil szczerego zachwytu. Zagrajcie, a z pewnością będziecie wiedzieli, o jakich momentach mówię!
Dziękujemy twórcom i wydawcy za udostępnienie kopii Lost Orbit: Terminal Velocity